
niedziela, grudnia 09, 2012
Ciśnienie Samotności

Fakty, Mity i Wyobrażenia - Przypadki Bruna
Autopromocja szerzy się od jakiegoś czasu jak zaraza. Wszędzie jej pełno, trafiła nawet do witryny Bruna: “Przypadki Bruna - Fakty, Mity i Wyobrażenia”. Bruno wyprowadza Bronka z cienia w dosyć niecnym celu. Ma się wrażenie, że chciałby zrzucić z siebie przynajmniej część odpowiedzialności za swoje życie po to, aby tym ciężarem obciążyć właśnie Bronka. Taka śmieszna gra w ego i alter ego. Bronek nie jest jednak potulną owieczką, z miejsca stawia Bruna pod pręgierzem. Bruno, nie widząc lepszego wyjścia, nakręca sprężynę akcji z nadzieją, że ostatecznie wyjdzie na swoje. Jądrem sporu jest ślepota na samego siebie i ślepota na życie. Spór dwu antagonistów prowadzi do poszukiwania swojej identyczności, z nadzieją na dokopanie się do przyczyn tej ślepoty w co raz głębszych warstwach historii osobowości. Trzeba chyba zauważyć, że nie jest to temat wyssany z palca, że jest ważny. W dzisiejszych czasach może nawet jest boleśnie aktualny. Zajmująca narracja wzbogacona różnorodnym materiałem fotograficznym. Na szczególną uwagę zasługują archiwalne fotografie ze Starych Albumów. Do wsparcia swoich tez, Bruno zręcznie wykorzystuje między innymi malarstwo Petera Bruegla, poezję Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Więcej nie zdradzę. Witryna Bruna przypomina teraz labirynt kalamburów. Trzeba dobrze poszperać wśród Faktów, Mitów i Wyobrażeń: http://www.chatabruna.eu/, aby wyjść na swoje!
wtorek, września 11, 2012
Niezwykła Wizyta
Ujrzeć nagle światło, blask na końcu tunelu i zawołać: Eureka!
Tak to sobie pomyślałem i wyobraziłem, gdy przed kilku dniami, podczas golenia, usłyszałem zagadkowe stukanie do stalowego brodzika z tamtej strony, od spodu, od rury kanalizacyjnej: dwa stuki w odstępach sekundowych a po nich natychmiast seria stuków w odstępach mini sekundowych. Powtórzyło się to co najmniej kilka razy. Wrażenie dosyć niesamowite.
Mag, która chwilę wcześniej weszła do łazienki, znieruchomiała i wyostrzyła słuch. Co to może być? - powiedziała. I pochyliła się nisko nad srebrzącymi się otworkami odpływu wody z brodzika. Brodzik był całkiem suchy, w domu nie było wody, awaria gminnego wodociągu przedłużała się od wielu godzin.
Ojej! - wykrzyknęła Mag - Widzę dziobaty pyszczek jakiegoś stworzenia, które chce się tu do nas dostać. Co to może być?
Nie dowiedzieliśmy się kto lub co to mogło być. Być może ten/ta/to “Coś” zobaczyło nieprzyjazny błysk w oku Mag i zrozumiało, że droga, którą przebyło, i na pokonanie której tyle trudu sobie zadało, okazała się fałszywą.
Ja jednak wolę pierwszą moją myśl: dobrze by było na końcu swojego tunelu zobaczyć światło, taki błysk nadziei.
Tak to sobie pomyślałem i wyobraziłem, gdy przed kilku dniami, podczas golenia, usłyszałem zagadkowe stukanie do stalowego brodzika z tamtej strony, od spodu, od rury kanalizacyjnej: dwa stuki w odstępach sekundowych a po nich natychmiast seria stuków w odstępach mini sekundowych. Powtórzyło się to co najmniej kilka razy. Wrażenie dosyć niesamowite.
Mag, która chwilę wcześniej weszła do łazienki, znieruchomiała i wyostrzyła słuch. Co to może być? - powiedziała. I pochyliła się nisko nad srebrzącymi się otworkami odpływu wody z brodzika. Brodzik był całkiem suchy, w domu nie było wody, awaria gminnego wodociągu przedłużała się od wielu godzin.
Ojej! - wykrzyknęła Mag - Widzę dziobaty pyszczek jakiegoś stworzenia, które chce się tu do nas dostać. Co to może być?
Nie dowiedzieliśmy się kto lub co to mogło być. Być może ten/ta/to “Coś” zobaczyło nieprzyjazny błysk w oku Mag i zrozumiało, że droga, którą przebyło, i na pokonanie której tyle trudu sobie zadało, okazała się fałszywą.
Ja jednak wolę pierwszą moją myśl: dobrze by było na końcu swojego tunelu zobaczyć światło, taki błysk nadziei.
"Moja kampania wrześniowa"
Jest wrzesień. Babie lato. Są wrześniowe wspomnienia. Różne wspomnienia, także te dotyczące wydarzeń, które na czynach człowieka kładą się cieniem hańby. Ale przecież nawet wydarzenia z piekła rodem, obfitują nieraz w szczegóły, które do wyobrażeń piekła ni jak nie pasują.
Dlatego sugeruję aby zainteresować się wrześniowymi wspomnieniami admirała Ludwika Janczyszyna, które publikuję na stronach chatabruna.eu. Jest to moja rozmowa z admirałem z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest o tym, jak niepełnoletni Strzelczyk zgłosił się na ochotnika do obrony kraju przed agresją z zachodu i wschodu i czym się ta jego wojenna wyprawa skończyła. Zacytuję fragment:
"Gdy posterunek policji w Kranem się zwijał , --- a zaczął się zwijać, proszę ciebie, jakieś nie całe dwa tygodnie po wybuchu wojny. Może tydzień po wybuchu wojny. Wszyscy policjanci przenosili się do Skałatu. I wtedy my też, strzelcy i strzelczyki, poszliśmy z nimi. Jako ci, którzy do tej pory wzmacniali potencjał ochronny w Krasnem. Rozumiesz? I tam, w Skałacie, dobrze to pamiętam, wstąpiło nas czterech, może pięciu, do batalionu kopu. Dali nam normalne mundury. A wróciłem z tej wojny tylko w butach kazionnych i w wojskowej koszuli. Najlepszy mój garnitur, jaki wówczas miałem, zostawiłem gdzieś po drodze."

Dlatego sugeruję aby zainteresować się wrześniowymi wspomnieniami admirała Ludwika Janczyszyna, które publikuję na stronach chatabruna.eu. Jest to moja rozmowa z admirałem z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest o tym, jak niepełnoletni Strzelczyk zgłosił się na ochotnika do obrony kraju przed agresją z zachodu i wschodu i czym się ta jego wojenna wyprawa skończyła. Zacytuję fragment:
"Gdy posterunek policji w Kranem się zwijał , --- a zaczął się zwijać, proszę ciebie, jakieś nie całe dwa tygodnie po wybuchu wojny. Może tydzień po wybuchu wojny. Wszyscy policjanci przenosili się do Skałatu. I wtedy my też, strzelcy i strzelczyki, poszliśmy z nimi. Jako ci, którzy do tej pory wzmacniali potencjał ochronny w Krasnem. Rozumiesz? I tam, w Skałacie, dobrze to pamiętam, wstąpiło nas czterech, może pięciu, do batalionu kopu. Dali nam normalne mundury. A wróciłem z tej wojny tylko w butach kazionnych i w wojskowej koszuli. Najlepszy mój garnitur, jaki wówczas miałem, zostawiłem gdzieś po drodze."

Śniadanie na sianie
W ostatnich kilku dniach sprawdzają się prognozy pogody. Jest słonecznie, prawie upalnie, jest pięknie i wspaniale. Trzeci dzień z rzędu, my, to znaczy Mag i ja, wynosimy śniadanie z wilgotnej chałupy do rozsłonecznionego ogrodu. Urządzamy się na tarasie niczym angielscy książęta albo polscy magnaci z epoki sarmackiej.

Łyżkujemy owsiankę, popijamy czarną kawę, cieszymy się widokiem okrążających nas i cały dom - widok przymglony nieco, bo przecież babie lato mgli się w słonecznej powodzi - czerwonych róż, żółtych begonii, różowych floksów, czerwonymi kuleczkami owoców cisu, który w tym roku po raz pierwszy od prawie trzydziestu lat zaowocował, wyrośniętych wysoko jałowców, smukłych brzóz, świerków, modrzewi, sosen, jedynego dębu, a także widokiem przekwitającego już chmielu, który rozsypał swoje rozgałęzienia i pędy na konary świerku i wspina się wśród igliwia wysoko niczym wielki, zapomniany przez dzieci latawiec. Ale nie to wciąga nas najbardziej, nie to przykuwa naszą uwagę, dzisiaj rozkoszujemy się widokiem, a jeszcze bardziej ZAPACHEM świeżego, suszącego się za płotem siana. Zapach siana jest nie tylko rozkoszny, ma siłę i przenikliwość kadzidła, a widok łąki i pól wywodzi naszą uwagę hen aż po horyzont, a razem to sprawia, że i Mag i ja w jednej chwili, jakby na jeden sygnał zwracamy spojrzenia ku sobie i pytamy siebie unisono: - “Czy przypadkiem to nie jest to, co nazywane bywa szczęściem?”


Łyżkujemy owsiankę, popijamy czarną kawę, cieszymy się widokiem okrążających nas i cały dom - widok przymglony nieco, bo przecież babie lato mgli się w słonecznej powodzi - czerwonych róż, żółtych begonii, różowych floksów, czerwonymi kuleczkami owoców cisu, który w tym roku po raz pierwszy od prawie trzydziestu lat zaowocował, wyrośniętych wysoko jałowców, smukłych brzóz, świerków, modrzewi, sosen, jedynego dębu, a także widokiem przekwitającego już chmielu, który rozsypał swoje rozgałęzienia i pędy na konary świerku i wspina się wśród igliwia wysoko niczym wielki, zapomniany przez dzieci latawiec. Ale nie to wciąga nas najbardziej, nie to przykuwa naszą uwagę, dzisiaj rozkoszujemy się widokiem, a jeszcze bardziej ZAPACHEM świeżego, suszącego się za płotem siana. Zapach siana jest nie tylko rozkoszny, ma siłę i przenikliwość kadzidła, a widok łąki i pól wywodzi naszą uwagę hen aż po horyzont, a razem to sprawia, że i Mag i ja w jednej chwili, jakby na jeden sygnał zwracamy spojrzenia ku sobie i pytamy siebie unisono: - “Czy przypadkiem to nie jest to, co nazywane bywa szczęściem?”

poniedziałek, września 10, 2012
Nowe publikacje
Na stronach chatabruna.eu poświęconych wspomnieniom admirała Ludwika Janczyszyna, opublikowałem nowe materiały. Między innymi jego wspomnienia z lat szkolnych i z okresu tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Ludwik Janczyszyn, jako piętnastoletni chłopak wstąpił do tak zwanych Strzelczyków, organizacji, która w II RP na obszarze województwa tarnopolskiego skupiała młodzików, przyszłych członków Strzelców Polskich. Ludwik opowiada o tym, jak zdobywał sznur sekcyjnego Strzelczyków, jaki udział mieli młodzi i dorośli Strzelce w nabrzmiewających w przedwojennej Polsce konfliktach politycznych, a szczególnie narodowościowych. Opowiada o narastaniu wzajemnej nienawiści i burdach urządzanych przez Polaków i Ukraińców w jego rodzinnych stronach.
Opowieść o jego uczestnictwie, jako niepełnoletniego ochotnika, w kampanii wrześniowej 1939 roku, jest nie tylko poznawcza, ale przy okazji zabawna. Przygody Strzelczyka Ludwika Janczyszyna choć troszkę nawiązują do tamtej aury w naszym kraju. Ujawniają, z jednej strony, wielkie poczucie patriotyzmu w sercach młodych ludzi i oddanie sprawom ogólnym. Odsłaniają również niemrawość i słabość przywódców.
Zachęcam każdego zainteresowanego tym tematem do zapoznania się z tymi nowościami.
Ludwik Janczyszyn, jako piętnastoletni chłopak wstąpił do tak zwanych Strzelczyków, organizacji, która w II RP na obszarze województwa tarnopolskiego skupiała młodzików, przyszłych członków Strzelców Polskich. Ludwik opowiada o tym, jak zdobywał sznur sekcyjnego Strzelczyków, jaki udział mieli młodzi i dorośli Strzelce w nabrzmiewających w przedwojennej Polsce konfliktach politycznych, a szczególnie narodowościowych. Opowiada o narastaniu wzajemnej nienawiści i burdach urządzanych przez Polaków i Ukraińców w jego rodzinnych stronach.
Opowieść o jego uczestnictwie, jako niepełnoletniego ochotnika, w kampanii wrześniowej 1939 roku, jest nie tylko poznawcza, ale przy okazji zabawna. Przygody Strzelczyka Ludwika Janczyszyna choć troszkę nawiązują do tamtej aury w naszym kraju. Ujawniają, z jednej strony, wielkie poczucie patriotyzmu w sercach młodych ludzi i oddanie sprawom ogólnym. Odsłaniają również niemrawość i słabość przywódców.
Zachęcam każdego zainteresowanego tym tematem do zapoznania się z tymi nowościami.
sobota, marca 31, 2012
Stoi się i Leży...

Wystarczy pobieżne zapoznanie się z celami rządowego projektu reformy emerytalnej aby nie mieć wątpliwości, że taka reforma jest konieczna, dyskutować można jedynie nad jej szczegółowymi rozwiązaniami. Ale wczorajsza debata w Sejmie - była to w ogóle debata? - przypomniała mi pewną w praktyce stosowaną u nas zasadę, z którą zetknąłem się po raz pierwszy ponad pół wieku temu albo i wcześniej. Mówiło się “Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. W PRL była to praktyka powszechna, ale i cnota jednocześnie. Wprawdzie tu i ówdzie wytykana, wyśmiewana, ale w głębi ducha oklaskiwana i ceniona. Za co ceniona? Bo jakoby także w tej zasadzie wyrażała się wrodzona nam, Polakom, cecha: naturalny sprzeciw wobec totalitaryzmu, niezgoda na brak demokracji, bunt wobec cenzury i tłamszenia wolności osobistych, codzienny, każdemu dostępny środek sprzeciwu wobec wszelkiej przemocy, każdego dictum, wobec każdego absolutum dominium.
Podczas oglądania i słuchania w telewizji wczorajszej debaty sejmowej, wystąpienia niektórych posłów jak Beata Kempa, Mularczyk, Kaczyński i paru innych wprost niesamowicie ożywiły moją wyobraźnię. Wydawało się, że posłanka i posłowie walczą pomiędzy sobą o palmę pierwszego czarownika III RP, jakby się utożsamiali z duszą Mistrza Twardowskiego, wielkiego czarownika króla Zygmunta Augusta. Ale pan Duda, szef solidarnościowych związków zawodowych, swoim wystąpieniem zaatakował wprost moją historyczną pamięć! Zaatakował tak celnie, że zabolało.
Naskakując na rząd i forsując swój pomysł referendum, w którym przed każdym obywatelem będzie postawione pytanie: “Obywatelu, czy wolisz pracować dłużej czy krócej?” - sprawił, że prawda zasady Czy się stoi, czy się leży stanęła przede mną w całej swojej ideowej i historycznej nagości. Także artystycznej. Bo nagle zobaczyłem przed oczami obrazy Edwarda Dwurnika, całą galerię z serii “Robole”.
Kto w I RP stanowił naród? - Szlachta. Kto w I RP ustalał prawa dla narodu? - Szlachta. Kto w I RP uprawiał politykę obskurancką wobec państwa (króla)? Szlachta i zrodzona z niej magnateria. Sto pięćdziesiąt lat zaborów przeorało ciało i duszę Polaków. Krótki żywot II RP spełzł na mobilizacji zwalczających się duchów i nie wyszedł dalej poza nadzieje. Okupacje drugiej wojny światowej i PRL pogłębiły tylko negatywną selekcję. No więc co: - Czy się stoi, czy się leży...?
Brakuje mi dwa lata do osiemdziesiątki. Dwadzieścia już lat jestem na emeryturze, z konieczności. Ale pracuję przez cały ten czas, teraz też. (Niestety, nikt mi za to nie płaci). Mój wspaniały wychowawca, nauczyciel z liceum, profesor Wojciech Dindorf osiemdziesiątkę przekroczył dwa lata temu i nadal pracuje zawodowo, kształcąc młodzież w kraju i za granicą. I dla jasności: Wojciech Dindorf pochodzi z polskiej rodziny inteligenckiej, ja z polskiej rodziny chłopskiej.
Problem nie polega na tym, czy przedłużać okres pracy, czy oddalać przejście na emeryturę. Trzeźwe myślenie odpowiedź daje jednoznaczną: wydłużenie czasu pracy jest koniecznością z punktu widzenia interesów całego społeczeństwa. Do uzgodnienia są tylko szczegółowe zasady przechodzenia na emeryturę i zasady płacenia składek emerytalnych. Powiedziałem.
środa, marca 21, 2012
Zwyczajnie...

Nie jestem chełpliwy, ale potrafi sprawić mi niekiedy czułą przyjemność choćby najmniejsze słówko, szczególnie od bliskiej osoby, świadczące o zainteresowaniu tym co robię. A gdy usłyszę pochwałę, uznanie, to już jestem w siódmym niebie. Przez ostatnią czwartą część kopy lat mojego życia - czwarta część kopy to tyle co jeden mendel, czyli piętnaście - najbardziej zależało mi - i wciąż mi zależy - na choćby najmniejszym wyrazie zainteresowania tym co robię u mojej Mag. Bo jeśli najbliższa ci osoba, w tak ważnym obszarze życia, jak twoja praca myśli i wyobraźni, lokuje cię gdzieś za najdalszą linią horyzontu, to do czego to może doprowadzić? No oczywiście że do sławnej dementia praecox, inaczej mówiąc do schizofrenii.
Mnie już to nie grozi. Bo wczoraj wreszcie się dowiedziałem, że moja najukochańsza zaparła się, zasiadła do komputera, weszła do Internetu i zanurzyła się w mojej Symbiozie, tym oto blogu na ponad godzinę. Potem rzuciła mi się na szyję i powiedziała: - No mój kochany, może to i prawda co mówisz, że pisanie sprawia ci trudności i zajmuje dużo czasu, ale jak już napiszesz, to bywa to piękne. Wzruszyłeś mnie, rozbawiłeś a nawet sprowokowałeś do zastanowienia. Kocham cię jeszcze bardziej!
Gdy to usłyszałem to poczułem jak mój sześciomilimetrowy włos na głowie napina się i wyciąga do góry, do kosmicznego bieguna magnetycznego. Byłem cały w wiosennych skowronkach. Ale przez lewe ramię nie splunąłem. I w nieheblowane drzewo nie stuknąłem. Jaki jeszcze pech w tym względzie może mnie spotkać? Kolejny mendel czasu oczekiwania na kolejne uznanie? Jestem już zahartowany.
poniedziałek, marca 19, 2012
Spopielenie

Wtem usłyszałem świst, huk i bzyk, tak jakby za chwilę miał wylądować w salonie wielki odrzutowiec. Tymczasem do salonu, który znów wypełnił się światłem, wleciała wielka afrykańska pszczoła, cała z ognia i srebra. Nie rozglądając się, uderzyła wprost we mnie. Z siłą piorunu wbiła się w moje lewe przedramię, dokładnie po wewnętrznej stronie łokcia. Nie zaskoczyła mnie, nie czułem się przerażony, odbywało się to tak, jakbym z góry tego oczekiwał. Gdy ujrzałem jej odwłok znikający w wielkiej dziurze, którą wywierciła w moim zwęglonym przedramieniu, natychmiast złapałem wystającą jeszcze końcówkę, mocno uchwyciłem palcami, przytrzymałem i wyszarpnąłem odwłok z ciała mego.
Z zaciekawieniem przyglądałem się sobie. Moje ciało zamieniało się w biało srebrny popiół, który całkowicie zasklepił dziurę po pszczole. Mógłbym powiedzieć, że mnie już nie było. W miejscu mojego ciała widziałem kłębek zgorzeliny, jakby zwęglony pieniek żywego niegdyś drzewa, z którego teraz unosiły się biało niebieskie dymki. Nie czułem żalu po utraconym. Byłem szczęśliwy. Poczułem przy sobie rękę Mag, dotknąłem ją i przytuliłem się do niej. Cieszyłem się także tym, że ani na moment nie straciłem świadomości tego, co się ze mną działo. Szczęścia dopełniła radość na myśl, że przecież spopielanie jest odwiecznym rytuałem ludzi, którzy wierzą w rekultywację natury. Całym tym przeżyciem i konkluzją podzieliłem się z Mag natychmiast, podczas śniadania. Przyjrzała mi się uważnie i powiedziała: - A wiesz, chyba faktycznie odmłodniałeś!
Imieniny Józefa

Od czasu śmierci Ojca, rocznicę jego urodzin świętuję jako dzień pamięci, a także jako symbol minionego czasu, w którym położony został kamień węgielny pod moje własne życie. W podobny sposób czczę rocznicę urodzin mojej Matki. O ile rocznica urodzin Ojca wiąże mnie i moją pamięć bezpośrednio z Ojcem, a z drugiej strony, jako symbol nieprzerwanej kontynuacji życia, pozwala mi lepiej zrozumieć moją własną sytuację w łańcuchu pokoleń - o tyle dzień imienin Ojca, skłaniając do zadumy, zmusza niejako do odnajdywania tych wartości życia, które oscylują pomiędzy profanum a sacrum.
niedziela, marca 18, 2012
Sarmata
Każdego dnia się przekonuję, że fikcja, iluzja, podyktowane egoizmem indywidualnym lub grupowym zmyślenia i kłamstwa, gorączkowe fantasmagorie i fatamorgany są podstawową formą istnienia pokaźnej części moich współobywateli. I wprawdzie wiem, że są to nasze cechy dawne i dawniejsze, znane z doświadczenia i literatury (Jan Kochanowski, Szymon Starowolski, Juliusz Słowacki, Kamil Norwid...) - to mimo to co i rusz zadziwiam się. Taki wstręt, taką niechęć mamy do skorzystania ze starej i wciąż aktualnej mądrości Talesa z Miletu: Poznaj samego siebie, człowieku...
Wystarczy się wsłuchać w fale eteru, rozejrzeć po Internetowych i prasowych nagłówkach: “Cienie zdrajców za plecami Tuska”, “Bronisław Komorowski w sieci peerelowskiej Ubecji”, “Polska pod Tuskiem skarlała” - bez końca można cytować wywiady, deklaracje, artykuły, takie i podobne wypowiedzi ludzi, którzy przy tym robią minę, że są absolutnie przekonani o prawdziwości swoich słów. Sprawiają na mnie wrażenie genetycznych spadkobierców naszej najwspanialszej, rozbawionej i rozmodlonej Sarmacji z czasów upadku I Rzeczpospolitej. Oni są przekonani, że mówią prawdę i tylko prawdę. Mało tego, wmawiają swoim czytelnikom i słuchaczom, że tylko ich prawda jest tą prawdą najprawdziwszą, bo tylko oni mają najlepsze pomysły i wiedzą najlepiej jaka być powinna Polska, jak powinna się rządzić i jaki powinien być “prawdziwy” Polak.
Sprawia mi to wielką przykrość. A jednak pełen jestem dobrej woli, zaglądam do kiosków z prasą, kupię i Wyborczą, i Polską Codzienną, i Politykę, Wprost, ale także Uważam Rze..., zaglądam do skrajnie różnych portali w Internecie. I czytam, konfrontuję, porównuję. Bo przecież wiem, że harmonię świata budują sprzeczności. Że na dobę czasu składa się i światło i ciemność. Że my ludzie, jesteśmy istotami bardzo skomplikowanymi, nie jednoznacznymi. Wiem o tym. I wciąż mam nadzieję, że któregoś dnia ludzie nawet o najbardziej skrajnych poglądach na życie i rzeczywistość zakrzykną: - Eureka! Ten świat jest trójwymiarowy a światło ma wszystkie kolory tęczy! Nadzieja bywa nie tylko matką głupich, nadzieja jest motorem zmian.
Oczywiście, współczesna Sarmacja różni się od swoich siedemnastowiecznych przodków. W warstwie powierzchniowej różnicę czynią minione trzysta lat i technologiczna wyjątkowość naszej epoki. Ale ta prowokacyjna naskórkowość myśli, krótkowzroczność, wąski grupowy interes, brak wyobraźni i skostniałość ducha są podobne niesamowicie. Współcześni sarmaci niejednokrotnie nawiązują do Sarmacji historycznej, ale niechętnie wytykają jej winy. Najchętniej odwracają kota ogonem. Tamci upajali się swoją złotą wolnością, chełpili się swoim szczęściem bycia obywatelami najpotężniejszego, najwspanialszego i najbardziej demokratycznego państwa w Europie. Chełpili się, duma ich rozpierała, a w tym czasie ich “Najjaśniejsza Rzeczpospolita” staczała się na dno upadku. To oni od kilkuset już lat wyszarpywali od państwa, od królów niekończący się ciąg przywilejów, stanowych praw z liberum veto na czele. Zamiast uchwalania podatków, reform społecznych i reform prawa, wywyższali wciąż swoją szlachecką i magnacką prywatę a ostoję ówczesnej państwowości, władzę królewską doprowadzali do krańcowego ubezwłasnowolnienia.
Identyfikując dzisiejszą naszą prawicę z tamtą Sarmacją, dokonuję wielkiego uproszczenia, wiem. Bo tak naprawdę, pełnokrwistego współczesnego Sarmatę bez problemu znajdziemy praktycznie w każdej formacji politycznej i społecznej. A jednak ten typ mentalności występuje najobficiej w naszej wodzowskiej prawicy. I co ważniejsze, to rozrośnięty, przejaskrawiony symbolizm i nadęta emocjonalność, którym towarzyszą uboga racjonalna myśl i płaska wyobraźnia. Jakby codzienna, namacalna i wymierna, materialna i duchowa rzeczywistość nie miała do nich dotarcia. Czasem myślę, że może ci ludzie posiedli jakąś nadzwyczajną technologię mumifikacji na żywo, żeby przypadkiem wymyślana przez nich, ich wewnętrzna rzeczywistość, nie otarła się o świat realny i nie wymusiła na nich zmianę optyki.
Gdy ich czytam, mam wrażenie, że są to głosy z jakiejś innej planety, z innego kraju, nie tego w którym ja żyję. Ja się urodziłem w państwie II Rzeczpospolitej, w latach jej względnego rozkwitu. Jednak rzeczywistość, która otaczał moje środowisko, to była bieda i nędza. Ale przecież państwo, które powstało po prawie dwustu latach nieistnienia, nie było w stanie zdobyć się wówczas na dużo więcej. Tym bardziej, że jak powiedział w stanie podniecenia Marszałek Piłsudski, Polska w tych początkowych latach nowej wolności zmagała się nie tylko z zacofaniem gospodarczym, ale “polska hołota” sprawiała nie mniejsze kłopoty. Pamiętając o tym, nie zapominając o drugiej wojnie światowej i o pół wiekowym jedynowładztwie komunistów, nie tak trudno dojrzeć, że III Rzeczpospolita istnieje ledwie od dwudziestu jeden lat. Jak wysoko należy się wznieść, aby zobaczyć kraj nasz takim jakim on faktycznie jest? Jak głęboko należało by zajrzeć w duszę pojedynczego współczesnego Polaka, aby zobaczyć i rozpoznać poziom zadowolenia ze swojego życia? Poziom satysfakcji, że on i jego dzieci żyją w kraju ustabilizowanym, bezpiecznym, nieustannie się rozwijającym. Że jest obywatelem państwa, które dzięki swoim obywatelom i swoim wybieralnym władzom, wypracowało w Europie taki poziom swojego autorytetu, jakim w czasach nowożytnych nigdy w przeszłości nie dysponowało.
Nasza prawica czyni wszystko możliwe, aby Polakom, obywatelom Polski obrzydzić swój kraj. Czasami mam wrażenie, że oni nie są wcale opozycją, że tworzą jakiś dziwny, nie całkiem wyrazisty i konsekwentny przyczółek anarchii w prawnym systemie naszego państwa. Przecież oni demonstrują swoje obrzydzenie, swoją pogardę dla tej Polski, która jest, w każdej dostępnej formie i w każdym dostępnym miejscu. Obrzydzenie do kraju, który realnie istnieje, który jest życiem zdecydowanej większości Polaków, który się rozwija, pokonuje kolejne wieloletnie zaniedbania, boryka się oczywiście z najróżniejszymi problemami, ale jednak pięknieje z dnia na dzień. Ta Polska jest dla każdego innego obywatela cenionym chlebem powszednim, niezależnie ile w nim soli i goryczy. Ale “oni” tą ziemią gardzą, oni są powyżej tego gruntu. Bo “oni” mają własny pomysł na Polskę. Oni zabiegają o Polskę wyłącznie swoich własnych marzeń. Polskę jednolitą, z jednego “prawdziwego” genu się wywodzącą, w której wytrzebione zostaną wszelkie niepodobieństwa do wzorca, który w swoich sercach noszą. A tę, która jest, należy rozwalić bo ona tylko do nieszczęść prowadzi. Ich wódz właśnie ogłosił, że Tusk, podpisując unijny, dyscyplinujący narodowe budżety państw członkowskich UE Pakt Fiskalny, podpisał “Akt bezwarunkowej Kapitulacji” Polski. Takie są właśnie szczyty rozkwitu polityki uprawianej przez skrajną formę iluzorycznego istnienia.
Wystarczy się wsłuchać w fale eteru, rozejrzeć po Internetowych i prasowych nagłówkach: “Cienie zdrajców za plecami Tuska”, “Bronisław Komorowski w sieci peerelowskiej Ubecji”, “Polska pod Tuskiem skarlała” - bez końca można cytować wywiady, deklaracje, artykuły, takie i podobne wypowiedzi ludzi, którzy przy tym robią minę, że są absolutnie przekonani o prawdziwości swoich słów. Sprawiają na mnie wrażenie genetycznych spadkobierców naszej najwspanialszej, rozbawionej i rozmodlonej Sarmacji z czasów upadku I Rzeczpospolitej. Oni są przekonani, że mówią prawdę i tylko prawdę. Mało tego, wmawiają swoim czytelnikom i słuchaczom, że tylko ich prawda jest tą prawdą najprawdziwszą, bo tylko oni mają najlepsze pomysły i wiedzą najlepiej jaka być powinna Polska, jak powinna się rządzić i jaki powinien być “prawdziwy” Polak.
Sprawia mi to wielką przykrość. A jednak pełen jestem dobrej woli, zaglądam do kiosków z prasą, kupię i Wyborczą, i Polską Codzienną, i Politykę, Wprost, ale także Uważam Rze..., zaglądam do skrajnie różnych portali w Internecie. I czytam, konfrontuję, porównuję. Bo przecież wiem, że harmonię świata budują sprzeczności. Że na dobę czasu składa się i światło i ciemność. Że my ludzie, jesteśmy istotami bardzo skomplikowanymi, nie jednoznacznymi. Wiem o tym. I wciąż mam nadzieję, że któregoś dnia ludzie nawet o najbardziej skrajnych poglądach na życie i rzeczywistość zakrzykną: - Eureka! Ten świat jest trójwymiarowy a światło ma wszystkie kolory tęczy! Nadzieja bywa nie tylko matką głupich, nadzieja jest motorem zmian.
Oczywiście, współczesna Sarmacja różni się od swoich siedemnastowiecznych przodków. W warstwie powierzchniowej różnicę czynią minione trzysta lat i technologiczna wyjątkowość naszej epoki. Ale ta prowokacyjna naskórkowość myśli, krótkowzroczność, wąski grupowy interes, brak wyobraźni i skostniałość ducha są podobne niesamowicie. Współcześni sarmaci niejednokrotnie nawiązują do Sarmacji historycznej, ale niechętnie wytykają jej winy. Najchętniej odwracają kota ogonem. Tamci upajali się swoją złotą wolnością, chełpili się swoim szczęściem bycia obywatelami najpotężniejszego, najwspanialszego i najbardziej demokratycznego państwa w Europie. Chełpili się, duma ich rozpierała, a w tym czasie ich “Najjaśniejsza Rzeczpospolita” staczała się na dno upadku. To oni od kilkuset już lat wyszarpywali od państwa, od królów niekończący się ciąg przywilejów, stanowych praw z liberum veto na czele. Zamiast uchwalania podatków, reform społecznych i reform prawa, wywyższali wciąż swoją szlachecką i magnacką prywatę a ostoję ówczesnej państwowości, władzę królewską doprowadzali do krańcowego ubezwłasnowolnienia.
Identyfikując dzisiejszą naszą prawicę z tamtą Sarmacją, dokonuję wielkiego uproszczenia, wiem. Bo tak naprawdę, pełnokrwistego współczesnego Sarmatę bez problemu znajdziemy praktycznie w każdej formacji politycznej i społecznej. A jednak ten typ mentalności występuje najobficiej w naszej wodzowskiej prawicy. I co ważniejsze, to rozrośnięty, przejaskrawiony symbolizm i nadęta emocjonalność, którym towarzyszą uboga racjonalna myśl i płaska wyobraźnia. Jakby codzienna, namacalna i wymierna, materialna i duchowa rzeczywistość nie miała do nich dotarcia. Czasem myślę, że może ci ludzie posiedli jakąś nadzwyczajną technologię mumifikacji na żywo, żeby przypadkiem wymyślana przez nich, ich wewnętrzna rzeczywistość, nie otarła się o świat realny i nie wymusiła na nich zmianę optyki.
Gdy ich czytam, mam wrażenie, że są to głosy z jakiejś innej planety, z innego kraju, nie tego w którym ja żyję. Ja się urodziłem w państwie II Rzeczpospolitej, w latach jej względnego rozkwitu. Jednak rzeczywistość, która otaczał moje środowisko, to była bieda i nędza. Ale przecież państwo, które powstało po prawie dwustu latach nieistnienia, nie było w stanie zdobyć się wówczas na dużo więcej. Tym bardziej, że jak powiedział w stanie podniecenia Marszałek Piłsudski, Polska w tych początkowych latach nowej wolności zmagała się nie tylko z zacofaniem gospodarczym, ale “polska hołota” sprawiała nie mniejsze kłopoty. Pamiętając o tym, nie zapominając o drugiej wojnie światowej i o pół wiekowym jedynowładztwie komunistów, nie tak trudno dojrzeć, że III Rzeczpospolita istnieje ledwie od dwudziestu jeden lat. Jak wysoko należy się wznieść, aby zobaczyć kraj nasz takim jakim on faktycznie jest? Jak głęboko należało by zajrzeć w duszę pojedynczego współczesnego Polaka, aby zobaczyć i rozpoznać poziom zadowolenia ze swojego życia? Poziom satysfakcji, że on i jego dzieci żyją w kraju ustabilizowanym, bezpiecznym, nieustannie się rozwijającym. Że jest obywatelem państwa, które dzięki swoim obywatelom i swoim wybieralnym władzom, wypracowało w Europie taki poziom swojego autorytetu, jakim w czasach nowożytnych nigdy w przeszłości nie dysponowało.
Nasza prawica czyni wszystko możliwe, aby Polakom, obywatelom Polski obrzydzić swój kraj. Czasami mam wrażenie, że oni nie są wcale opozycją, że tworzą jakiś dziwny, nie całkiem wyrazisty i konsekwentny przyczółek anarchii w prawnym systemie naszego państwa. Przecież oni demonstrują swoje obrzydzenie, swoją pogardę dla tej Polski, która jest, w każdej dostępnej formie i w każdym dostępnym miejscu. Obrzydzenie do kraju, który realnie istnieje, który jest życiem zdecydowanej większości Polaków, który się rozwija, pokonuje kolejne wieloletnie zaniedbania, boryka się oczywiście z najróżniejszymi problemami, ale jednak pięknieje z dnia na dzień. Ta Polska jest dla każdego innego obywatela cenionym chlebem powszednim, niezależnie ile w nim soli i goryczy. Ale “oni” tą ziemią gardzą, oni są powyżej tego gruntu. Bo “oni” mają własny pomysł na Polskę. Oni zabiegają o Polskę wyłącznie swoich własnych marzeń. Polskę jednolitą, z jednego “prawdziwego” genu się wywodzącą, w której wytrzebione zostaną wszelkie niepodobieństwa do wzorca, który w swoich sercach noszą. A tę, która jest, należy rozwalić bo ona tylko do nieszczęść prowadzi. Ich wódz właśnie ogłosił, że Tusk, podpisując unijny, dyscyplinujący narodowe budżety państw członkowskich UE Pakt Fiskalny, podpisał “Akt bezwarunkowej Kapitulacji” Polski. Takie są właśnie szczyty rozkwitu polityki uprawianej przez skrajną formę iluzorycznego istnienia.
piątek, marca 16, 2012
Magia czarów
Niechaj nikt się dzisiaj nie wywyższa, nawet w środowisku gazety codziennej polskiej. Bo czarowników i zaklinaczy wszelakiej maści i w najdawniejszych czasach mieliśmy też pierwsza klasa. Na potwierdzenie słów moich zacytuję oto słów kilka z antycznego polskiego sejmu piekielnego:
Nuż w Sobotę Wielkanocną, kiedy wodę święcą,
To się wtenczas czarownice po chałupach kręcą.
Biegają około domu, brząkając w siekacze,
A druga, wlazszy na gniazdo, z kokoszami gdacze.
Wziąwszy ognia święconego, dobytek nim kadzi,
Do siedmiu kościołów każe po wodę czeladzi.
Święcone w dzień wielkanocny wkoło domu noszą,
Aby wężów nie widali, kiełbas o to proszą.
Lecie zasię, kiedy trzaska, gdy się boją gromu,
Oknem naczynie żelazne wyciskają z domu:
Siekierę, motykę, widły, łopatę i grabie,
A ziela nakłaść na ogień każą leda babie.
(Sejm piekielny, 880-891 Spisał i opublikował Julian Tuwim)
Nuż w Sobotę Wielkanocną, kiedy wodę święcą,
To się wtenczas czarownice po chałupach kręcą.
Biegają około domu, brząkając w siekacze,
A druga, wlazszy na gniazdo, z kokoszami gdacze.
Wziąwszy ognia święconego, dobytek nim kadzi,
Do siedmiu kościołów każe po wodę czeladzi.
Święcone w dzień wielkanocny wkoło domu noszą,
Aby wężów nie widali, kiełbas o to proszą.
Lecie zasię, kiedy trzaska, gdy się boją gromu,
Oknem naczynie żelazne wyciskają z domu:
Siekierę, motykę, widły, łopatę i grabie,
A ziela nakłaść na ogień każą leda babie.
(Sejm piekielny, 880-891 Spisał i opublikował Julian Tuwim)
Dwa Bratanki
I znów wchodzę z tematem, z którym wchodzić bym nie chciał ale muszę. Bo polityka nie jest tym co lubię. Polityka jest tym, co nie zostawia mnie obojętnym.
W głowie mam szum i ręce mi opadają. Żebym nie wiem jak starał się być opanowanym człowiekiem, to i tak emocje wzbierają na sile i chcą przewodzić. Więc się uszczypnę tu i tam, odejdę na stronę, rozważę... Ale milczeć nie mogę. Nie mogę bo mnie to obchodzi. Jeśli Węgrzy w swoich wolnych demokratycznych wyborach wybrali Orbana i jego partię Fidesz większością głosów, to pewnie wiedzieli co robią. To jest ich prawo. I Victor Orban, jako premier i przywódca większości w parlamencie ma prawo rządzić jak uważa do następnych wyborów. Węgry, podobnie jak Polska, są państwem niepodległym i suwerennym. Są także członkiem Unii Europejskiej. A jeśli są członkiem UE, to podobnie jak Polska i wszystkie inne kraje, członkowie UE, podpisując traktat akcesyjny do UE zrezygnowali w niektórych punktach ze swojej suwerenności na rzecz UE. Jeśli chce się być pełnoprawnym członkiem wspólnoty, która gwarantuje nie tylko bezpieczeństwo ale też wiele innych przywilejów (o których świadomi Polacy już dobrze wiedzą i je bardzo cenią), to siłą rzeczy rezygnujemy z części swoich praw na rzecz władz nadrzędnych Unii. Przecież nasi ludzie też są w tych unijnych władzach. I od nas zależy aby ich było tam jeszcze więcej. To takie proste. Proste jeśli pracujesz rozumem, posługujesz się logiczną konfrontacją "za" i "przeciw". Ale wystarczy zejść choćby na chwilę na manowce symbolizmu, gołosłowia, i wszelkie rozumowanie bierze w łeb.
Każdy, kto się interesuje, wie, że po pierwsze prezes PiS zazdrości Orbanowi. Że po drugie, spora gromada członków Klubu Gazety Polskiej pojechała do Budapesztu "wesprzeć" (!) Orbana, powołując się przy tym na piękną historyczną kartę polsko - węgierskich związków w walce o wolność. Był przecież polski generał Józef Bem, dowodził węgierskim powstaniem w czasie "wiosny ludów" w 1848. Był polski październik 1956, następnie węgierskie demonstracje poparcia dla Plaków i była krwawa sowiecka inwazja na Węgry w tym samym roku. I oto Polacy "nawiedzeni spod namiotu na Krakowskim P." zawłaszczając historyczną piękną tradycję, jadą do Budapesztu aby demonstrować przeciwko "dążeniom Unii Europejskiej do hegemonii w Europie". I już słychać jak pokrzykują: "Jarosławie, Victorze - prowadźcie nas na Warszawę!" Paranoja?
Tymczasem Victor Orban, który najwidoczniej uważa siebie i swoich zwolenników za jedynie słusznych i prawdziwych Węgrów, oskarża UE o dyktatorskie, sowieckie metody w rozwiązywaniu finansowego kryzysu. Kandydatów na "wodzów" nigdy nie brakowało i dzisiaj nie brakuje. I dopóki jest to zjawisko lokalne albo folklorystyczne, można pokiwać głową, wzruszyć ramionami i wrócić do swoich zajęć. Mnie się jednak wydaje, że zamieszanie, które Orban wywołuje nie ułatwia, ale utrudnia i komplikuje proces poszukiwania sensownych rozwiązań politycznych i gospodarczych dla Europy, a więc także dla Polski.
W głowie mam szum i ręce mi opadają. Żebym nie wiem jak starał się być opanowanym człowiekiem, to i tak emocje wzbierają na sile i chcą przewodzić. Więc się uszczypnę tu i tam, odejdę na stronę, rozważę... Ale milczeć nie mogę. Nie mogę bo mnie to obchodzi. Jeśli Węgrzy w swoich wolnych demokratycznych wyborach wybrali Orbana i jego partię Fidesz większością głosów, to pewnie wiedzieli co robią. To jest ich prawo. I Victor Orban, jako premier i przywódca większości w parlamencie ma prawo rządzić jak uważa do następnych wyborów. Węgry, podobnie jak Polska, są państwem niepodległym i suwerennym. Są także członkiem Unii Europejskiej. A jeśli są członkiem UE, to podobnie jak Polska i wszystkie inne kraje, członkowie UE, podpisując traktat akcesyjny do UE zrezygnowali w niektórych punktach ze swojej suwerenności na rzecz UE. Jeśli chce się być pełnoprawnym członkiem wspólnoty, która gwarantuje nie tylko bezpieczeństwo ale też wiele innych przywilejów (o których świadomi Polacy już dobrze wiedzą i je bardzo cenią), to siłą rzeczy rezygnujemy z części swoich praw na rzecz władz nadrzędnych Unii. Przecież nasi ludzie też są w tych unijnych władzach. I od nas zależy aby ich było tam jeszcze więcej. To takie proste. Proste jeśli pracujesz rozumem, posługujesz się logiczną konfrontacją "za" i "przeciw". Ale wystarczy zejść choćby na chwilę na manowce symbolizmu, gołosłowia, i wszelkie rozumowanie bierze w łeb.
Każdy, kto się interesuje, wie, że po pierwsze prezes PiS zazdrości Orbanowi. Że po drugie, spora gromada członków Klubu Gazety Polskiej pojechała do Budapesztu "wesprzeć" (!) Orbana, powołując się przy tym na piękną historyczną kartę polsko - węgierskich związków w walce o wolność. Był przecież polski generał Józef Bem, dowodził węgierskim powstaniem w czasie "wiosny ludów" w 1848. Był polski październik 1956, następnie węgierskie demonstracje poparcia dla Plaków i była krwawa sowiecka inwazja na Węgry w tym samym roku. I oto Polacy "nawiedzeni spod namiotu na Krakowskim P." zawłaszczając historyczną piękną tradycję, jadą do Budapesztu aby demonstrować przeciwko "dążeniom Unii Europejskiej do hegemonii w Europie". I już słychać jak pokrzykują: "Jarosławie, Victorze - prowadźcie nas na Warszawę!" Paranoja?
Tymczasem Victor Orban, który najwidoczniej uważa siebie i swoich zwolenników za jedynie słusznych i prawdziwych Węgrów, oskarża UE o dyktatorskie, sowieckie metody w rozwiązywaniu finansowego kryzysu. Kandydatów na "wodzów" nigdy nie brakowało i dzisiaj nie brakuje. I dopóki jest to zjawisko lokalne albo folklorystyczne, można pokiwać głową, wzruszyć ramionami i wrócić do swoich zajęć. Mnie się jednak wydaje, że zamieszanie, które Orban wywołuje nie ułatwia, ale utrudnia i komplikuje proces poszukiwania sensownych rozwiązań politycznych i gospodarczych dla Europy, a więc także dla Polski.
Symbiotyczne Kontrowersje
No i mamy poplątanie z pomieszaniem. Nie to, że nagle się nam coś pomięszało, ono jest pomięszane od zawsze, tyle tylko, że to dzisiejsze pomięszanie nabiera specjalnych kolorów i znaczeń. Na temat znaczenia słowa/pojęcia symbiosis - symbioza - spierają się naukowe autorytety praktycznie od samego początku. Z tym zastrzeżeniem, że nie wiem jak to było u starożytnych Greków, od których zapożyczyliśmy samo słowo. Zresztą, każdy samodzielnie może to sprawdzić w wolnej internetowej encyklopedii, albo w ogóle w sieci zwyczajnie googlując. Dla mnie tu i teraz ważne jest coś innego i bardzo konkretnego.
Człowiek jest najlepszą platformą, albo lepiej będzie powiedzieć: najbliższym przykładem symbiotyzmu. Nasza najgłębsza istototowość jest przykładem "nieuleczalnej" symbiozy dobra i zła. Dobro i zło, miłość i nienawiść, głupota i mądrość, rozwój i skostnienie - najróżniejsze zagnieżdżone w głębinach naszej nieświadomości, a może także świadomości, a jeszcze lepiej powiedzieć naszej jaźni sprzeczności są nieodłączalne od każdego z nas. To co nas od siebie odróżnia, to stopień rozpoznania w sobie tych sprzeczności i wyciągnięcia z tego rozpoznania odpowiednich wniosków.
Kto jestem? Kim jestem? Każdy z nas, w którymś momencie swojego życia dowiedział się jak się nazywa i kim jest, do jakiej grupy ludzkiej przynależy, do jakiego narodu się zalicza. O tym, że ja jestem Polakiem, dowiedziałem się od pewnego Banderowca gdy brakowało mi dosłownie kilka dni do skończenia 10 lat życia. Przyłożył lufę swojego automatu do piersi mojej mamy i powiedział: - "Tego małego Polaczka muszę sprzątnąć, odsuń się od niego!" I w ten prosty sposób dowiedziałem się, że jestem Polakiem. I już nigdy tego swoistego chrztu nie zapomniałem. Przez wszystkie lata nauki w szkole, na studiach, przez lata pracy, które przypadły na czas Polski Ludowej, wiedziałem że jestem Polakiem, prawdziwym Polakiem a nie udawanym Polakiem. Ale oto trzeba było obalenia w Polsce komunizmu, trzeba było wywalczyć dla Polaków wolność, demokrację i wywalczyć dla Polski prawo do bycia równorzędnym i równoprawnym członkiem Wspólnoty Europejskiej, żeby usłyszeć od wielu innych moich współrodaków, że już nie jestem prawdziwym Polakiem. Bo dla nich, dla Polaków spod takich tytułów jak PiS, jak Gazeta Polska, jak Uważam Rze... i wpolityce.pl to tylko oni mają prawo nazywać siebie Polakami, prawdziwymi Polakami. Natomiast ja, który nie podzielam ich fobii, nie wyrażam zgody na ich lenistwo w nauczeniu się historii swojego własnego kraju, nie zgadzam się na ich niechęć do rozpoznania w sobie zachwianej symbiozy głupoty i mądrości, ja nie mam według nich prawa do uważania siebie za Polaka, prawdziwego Polaka. Oto paradoks dzisiejszej Polskości. Przepraszam, nie prawda, nie tylko dzisiejszej. To się wlecze za nami Polakami co najmniej od czasów króla Bolesława Śmiałego, który w obronie państwa polskiego zdecydował się (nierozważnie, to inna prawda) ściąć głowę zdrajcy, biskupa krakowskiego.
Człowiek jest najlepszą platformą, albo lepiej będzie powiedzieć: najbliższym przykładem symbiotyzmu. Nasza najgłębsza istototowość jest przykładem "nieuleczalnej" symbiozy dobra i zła. Dobro i zło, miłość i nienawiść, głupota i mądrość, rozwój i skostnienie - najróżniejsze zagnieżdżone w głębinach naszej nieświadomości, a może także świadomości, a jeszcze lepiej powiedzieć naszej jaźni sprzeczności są nieodłączalne od każdego z nas. To co nas od siebie odróżnia, to stopień rozpoznania w sobie tych sprzeczności i wyciągnięcia z tego rozpoznania odpowiednich wniosków.
Kto jestem? Kim jestem? Każdy z nas, w którymś momencie swojego życia dowiedział się jak się nazywa i kim jest, do jakiej grupy ludzkiej przynależy, do jakiego narodu się zalicza. O tym, że ja jestem Polakiem, dowiedziałem się od pewnego Banderowca gdy brakowało mi dosłownie kilka dni do skończenia 10 lat życia. Przyłożył lufę swojego automatu do piersi mojej mamy i powiedział: - "Tego małego Polaczka muszę sprzątnąć, odsuń się od niego!" I w ten prosty sposób dowiedziałem się, że jestem Polakiem. I już nigdy tego swoistego chrztu nie zapomniałem. Przez wszystkie lata nauki w szkole, na studiach, przez lata pracy, które przypadły na czas Polski Ludowej, wiedziałem że jestem Polakiem, prawdziwym Polakiem a nie udawanym Polakiem. Ale oto trzeba było obalenia w Polsce komunizmu, trzeba było wywalczyć dla Polaków wolność, demokrację i wywalczyć dla Polski prawo do bycia równorzędnym i równoprawnym członkiem Wspólnoty Europejskiej, żeby usłyszeć od wielu innych moich współrodaków, że już nie jestem prawdziwym Polakiem. Bo dla nich, dla Polaków spod takich tytułów jak PiS, jak Gazeta Polska, jak Uważam Rze... i wpolityce.pl to tylko oni mają prawo nazywać siebie Polakami, prawdziwymi Polakami. Natomiast ja, który nie podzielam ich fobii, nie wyrażam zgody na ich lenistwo w nauczeniu się historii swojego własnego kraju, nie zgadzam się na ich niechęć do rozpoznania w sobie zachwianej symbiozy głupoty i mądrości, ja nie mam według nich prawa do uważania siebie za Polaka, prawdziwego Polaka. Oto paradoks dzisiejszej Polskości. Przepraszam, nie prawda, nie tylko dzisiejszej. To się wlecze za nami Polakami co najmniej od czasów króla Bolesława Śmiałego, który w obronie państwa polskiego zdecydował się (nierozważnie, to inna prawda) ściąć głowę zdrajcy, biskupa krakowskiego.
wtorek, marca 13, 2012
Niedudana Próba
Tych prób nieudanych w niejednej dziedzinie nazbierało mi się nie mało. Ostatnio zachciało mi się zrobić małą stronę w sieci, taką specjalnie przygotowaną dla różnego typu inteligentnych mobilnych telefonów. Bo tak sobie pomyślałem: siedzi sobie nad kawą, w przerwie roboty, moja córka na przykład. Pije kawę i się nudzi. A tak mogłaby dotknąć palcem szkiełko iphona i już czyta. Czyta to co ja napisałem i przez to jest jakby tuż przy mnie. Niestety, próby chyba wyszły nieudane. Prawdę mówiąc, nie jestem do końca pewien, ale że osobiście nie dysponuję taką zabawką, nie mogę sprawdzić czy moje testy się udają. I tak to jest z tą naszą technologiczną cywilizacją. Namnożyło się gadżetów do licha i trochę, ale czy dzięki nim człowiek naprawdę staje się szczęśliwszy?
Symbioza
A więc transferowałem się nie tylko z Robaczków do Symbiozy, zdecydowałem się także na pisanie i edycję moich Wpisów w podręcznym edytorze RapidWeaver, dzięki któremu przygotowuję moje strony w chacie Bruna. Czy wyjdzie mi to na zdrowie, nie wiem, czas pokaże. Robaczki zalazły mi zbytnio za skórę, obrzydły mi. Musiałem się z nich otrzepać, bo to chyba one sprawiały, że tak rzadko, z długimi przerwami gościłem na moim blogu. W tym miejscu powinienem wstawić rechoczącą ze śmiechu balonową buźkę. Ale nie wstawię. Do Symbiozy przystępuję z nadzieją i wiarą, że nawet najgorsze współżyć może z najlepszym i to dla obopólnego zdrowia. Symbioza przecież to taki związek i partnerstwo dwóch co najmniej "członków", w którym każdy tyleż jest szczęśliwy co i nieszczęśliwy. I zawsze jeden może się podeprzeć drugim lub wskazać na tego drugiego. A ponieważ to ja jestem jednym i drugim symbiotycznym członkiem anonsowanej właśnie Symbiozy, liczę że zawsze uda mi się wyjść na swoje.
Dzisiaj jest wtorek, 13 marca, prawie początek mknącego z szybkością światła tygodnia, może zdążę i jeszcze w tym tygodniu zbiorę tu głos. Dobrze by było, marcowe wiatry naganiają nie tylko Wiosnę, także kilka dni specjalnych i kilka rocznic. Ahoj.
Dzisiaj jest wtorek, 13 marca, prawie początek mknącego z szybkością światła tygodnia, może zdążę i jeszcze w tym tygodniu zbiorę tu głos. Dobrze by było, marcowe wiatry naganiają nie tylko Wiosnę, także kilka dni specjalnych i kilka rocznic. Ahoj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)