Był i minął. Problem pozostał. Problem naszej, Polaków samoświadomości. Wieczorem, 13 grudnia 2011 roku, w Warszawie, na trakcie królewskim, odbył się capstrzyk. Była wrzawa, gardłowanie, było przemówienie. Mistrz Ceremonii, Prezes Zakonu, grzmiał do swojej dziatwy: - Przyrzekam wam, że stanę do walki o Polskę suwerenną! Stać mnie na to! Gdyby nie to chore państwo, gdyby nie to złowieszcze dominium w szczękach zachodniego cesarstwa i wschodniego carstwa, gdyby nie te prywatne sikorko-dziadkowe interesiki, parlibyśmy do przodu jak Chiny, bylibyśmy na czele Planety!
Cóż to był za dzień, ten 13 grudnia 1981 roku? Dzień Żelaznej Pięści? Niekoniecznie. To był dzień Hańby. A pięść, choć krwią zbryzgana, papierową się okazała. Osiem lat później, ta pięść zwiędła kompletnie, upadła. Wygrało społeczeństwo, wygrała Solidarność. Wygrała Polska.
Od 1981 roku poczynając, dzień 13 grudnia już zawsze będzie w Polsce datą wredną. Nic nadzwyczajnego. Nasza historia (spisana) szczyci się, oprócz innych, także obfitością dat wrednych. Mieliśmy już władcę, który “parł do przodu jak współczesne Chiny”, tak bardzo, że dzięki jego sukcesom, zanotowano pierwszą chyba (odnotowaną w pismach) datę wredną. Co do szczegółów kalendarze milczą. Musi wystarczyć data roczna: rok 1032: boleśnie okrojone królestwo Chrobrego rozpadło się na trzy księstewka (Mieszko 2, Bezprym, Otto, Dytryk, “reakcja pogańska”). A potem szło nam już jakby łatwiej, im bliżej naszym czasom, tym dat wrednych przybywało.
Ale spoko! Kompleksy za płot! Nikt w Europie wolny nie jest od wrednych dat. Jeśli co i czego nam trzeba, to gęby nasze wyparzyć i uczyć się skuteczniej siebie i naszych dat. I bynajmniej ani próbuję zrównać Prezesa pisudzieci do Chrobrego. Bolesław I czynem budował fundamenty naszego państwa, gdy tymczasem Jarosław współczesny państwo odzyskane, i w Europę zaimplantowane, usiłuje od wewnątrz rozwalać.
13 grudnia 1981 dał początek wydarzeniom szokującym, smutnym i haniebnym. Ale przecież 15 miesięcy wcześniej, przeżyliśmy eksplozję najpiękniejszej, od prawie czterdziestu lat, nadziei, i rozpoczęliśmy żywiołowy, szalony, nieokrzesany marsz ku wolności. Ale przecież 13 grudnia, z jego stanem wojennym, był “tylko” rozpaczliwą próbą komunistycznej władzy ratowania systemu i stanu swego posiadania. Próbą skazaną na niepowodzenie, dzięki, między innymi, tamtym miesiącom solidarnościowego karnawału.
Dat wrednych nam nie brakuje. Rzucają mi się w oczy trzy warianty dat wrednych. Mamy daty wredne, które powołaliśmy do życia, my Polacy, jakby na własne życzenie. Mamy wredne daty, które nam narzucone zostały przez siły zewnętrzne. I mamy wredności niejako mieszane. Łączy je wszystkie nasze zamiłowanie do rocznicowania, przepadamy, lubimy, kochamy hucznie świętować daty wredne. Szczególnie wtedy, kiedy w bojowym, buńczucznym pochodzie, liczymy na łatwe polityczne zyski.
13 grudnia 1981, o świcie, podniosłem się z łóżka zaspany. W słuchawce telefonu usłyszałem: - Włącz telewizor. Na małym ekranie zaiskrzyła blada, skurczona twarz generała. Ostatni Naczelnik komunistycznej reduty w Polsce, generał Jaruzelski, obwieszczał, że WRON-a obejmuje wojenną władzę, a Solidarność schodzi do podziemia.
Słuchałem i rozumiałem, że komunistyczna władza wypowiedziała wojnę społeczeństwu, obywatelom, spragnionym prawa do samoorganizacji, do pracy, do chleba, do wolności słowa i sumienia, prawa do decydowania o swoim losie. A więc i mnie to dotyczyło. I mnie wypowiedziano wojnę!
Uczucie było straszne. Sen spłynął. Wcisnęła się nienawiść, i rosła. Czułem to. W łazience, w lustrze, zobaczyłem ją na moim obliczu. Ona mnie zmieniała. Wrzała krew, pęczniały żyły. Przestraszyłem się. Przestraszyłem się tej mojej nienawiści.
Pięćdziesiąt lat życia miałem poza sobą. Strzelał do mnie niemiecki żołnierz, rozwścieczony strachem i głodem. Leśny bandyta, zasłaniający się flagą Bandery, trzymał zimną lufę karabinu przytkniętą do chłopięcej piersi, gotów w każdej chwili... Podobnego uczucia, takiej nienawiści, jaka trysnęła i rozlała się we mnie tamtego świtu, 13 grudnia, nigdy wcześniej w sobie nie odnotowałem.
To była nienawiść do Jaruzelskiego, do komunistów, do czekistów. Nienawiść do władzy tchórzliwej i uległej swojej komunistycznej centrali. Wyskoczyłem na miasto, na Trębacką, do filmowców, potem do kościoła św. Marcina. Stopniowo, powoli, rozładowywałem bombę, którą w sobie niosłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz