Poeta z Milanówka, Jarosław Rymkiewicz, pozazdrościł sławy Szczurołapowi z Hameln? Tak mi się to jakoś skojarzyło, raczej w zgodzie z prawem Przemiany Wartości, bo o ile Flecista z Hameln śpiewał pieśń wznoszącą ku słońcu i życiu, Rymkiewicz pomrukuje raczej o śmierci i piekle.
Pewnego razu, przed dawnymi laty, w saksońskim mieście Hameln, wybuchła epidemia dżumy, czarna śmierć zbierała obfite żniwo. A mieszkał w Hameln pewien skromny Meistersinger i Flecista, zatrudniony w lokalnym magistracie jako tępiciel szczurów. Kiedy cień czarnej śmierci pokrył miasto Hameln, szczurołap wyjął z futerału swój cudowny flet i zagrał na nim. Grał pięknie, aby ludziom żywym wlać w serca światło nadziei. Grał tak czarująco, że jego pieśń, i jego flet, wywabiły spod ziemi, z kanałów i piwnic, wszystkie szczury, roznosiciele zarazy, które poszły za nim i potopiły się w pobliskiej rzece. Legenda mówi nam więcej. Oto muzyka szczurołapa była tak bardzo jasna, sławiąca życie, że wszystkie uratowane od czarnej śmierci dzieci, zebrały się wokół Flecisty, i słuchając jego pieśni, ruszyły za nim w świat, na wschód, ku słońcu.
I oto ponad siedemset lat później, w Polsce, w przededniu święta Niepodległości, znany poeta z Milanówka, Jarosław Rymkiewicz, taki współczesny czarodziej pieśni, ogłosił na łamach Gazety Polskiej, swoje dytyramby na cześć śmierci pt. “Krew”. Oto kilka linijek na próbkę:
“Krew rozlepiona na afiszach
Krew na chodnikach i na ścianach...
Krew na kamiennych szarych płytach
Na białych rękawiczkach Tuska... “
Niesamowicie traumatycznym jest już sam fakt, że na okoliczność radosnego narodowego święta Polaków, polski poeta pisze, i publikuje, coś w rodzaju wezwania do wzajemnych Polaków rzezi... Z każdego z szesnastu wierszy tego hymnu, wylewa się czarna farba krwi, czarna śmierć... Brzmi to dla mnie jak apel do szczurów - tych potopionych przez szczurołapa z Hameln? - aby zbiegały się do miejskich podziemi, aby zarazki dżumy wnosiły do każdego domu, aby wzniecały śmierć niepojętej zemsty... Nigdy chyba jeszcze, nawet w najczarniejszych okresach w historii Polaków, polski poeta nie przemawiał w ten sposób do swoich rodaków. Tymczasem Rymkiewicza stać na tak nikczemne “pieśni” w wolnej, demokratycznej i rozkwitającej pod każdym względem, Polsce.
W związku z tym, ciśnie się pytanie do poety. Parafrazując słowa Nietzschego, zapytam tak: - Skutkiem czego Rymkiewicz cierpi, cierpiąc z losu krwi rozmazywanej przez siebie na chodnikach, na pomnikach, na wrakach tupolewa, na chmurach...? Czy może jest to skutkiem tego, że fletni poety brak siły w skrzydłach, by wyrwać się z sideł własnego Cienia? Dla mnie słowa “Krwi” mogłyby świadczyć o jakimś straszliwym ciężarze na dnie sumienia poety. Bo tylko niepojęta, osobista trauma, trauma nie przezwyciężona przez poetę, mogłaby posłużyć za “usprawiedliwienie” wlewania w serca rodaków jadu śmierci, zamiast oczekiwanego światła życia.
Bruno (TT bronek_bar)
wtorek, listopada 12, 2013
poniedziałek, listopada 04, 2013
Pożegnanie
Pierwszy Premier III Rzeczpospolitej spoczął w ulubionym przez siebie zakątku polskiej ziemi. Odszedł na zasłużony wieczny odpoczynek. Ale przecież odeszło tylko jego doczesne ciało, odszedł od nas jedynie w takim wymiarze, w jakim każdy człowiek odejść kiedyś musi.
Jego duch, państwowa narodowa myśl Premiera Mazowieckiego, pozostają nadal z nami. I chcę wierzyć, że ta narodowa i państwowo twórcza myśl Premiera Mazowieckiego, która scementowała marzenia i dążenia wiodących sił solidarnościowej opozycji, i po zwycięskich pierwszych, od zakończenia drugiej wojny światowej, wolnych wyborach, stała się fundamentem, jak to słusznie nazwał Prezydent Komorowski, na którym wyrósł gmach dzisiejszej wolnej, demokratycznej i prężnie rozwijającej się Polski, że ta jego mądra, przenikliwa myśl męża stanu, nie odeszła razem z nim, lecz pozostaje jako gwarancja mądrości i trwałości polskiej współczesnej państwowości. Mądrość Premiera Mazowieckiego polegała między innymi, na zrozumieniu ducha i materii historycznych narodowych i państwowych przekształceń. Gruba linia, którą podkreślił lata rządzenia pokonanej i zwyciężonej wolą większości narodu komunistycznej władzy, była symbolem tejże mądrości. I jeśli są jeszcze wśród nas, Polaków, tacy, którzy nie mogą pogodzić się z faktem, że obalając komunę, uniknęliśmy narodowej rzezi, wzywam ich do otrzeźwienia, wzywam do pogłębionego namysłu nad naszą polską historią, nad naszym ludzkim losem. Jako Polacy, obywatele swojego kraju, jako patrioci kochający swoją Ojczyznę, a dziś także jako obywatele Europy, mamy przed sobą ogrom pozytywnej pracy do wykonania. To są moje słowa płynące z głębokiego przekonania zwykłego obywatela, Polaka, nie z jakiejś wyspekulowanej politycznej rachuby. Świat nie stoi w miejscu. Rozejrzyjcie się uważnie. Budujmy, cieszmy się, umacniajmy co mamy, póki rakiety i bomby nie spadają na nasze głowy.
Jego duch, państwowa narodowa myśl Premiera Mazowieckiego, pozostają nadal z nami. I chcę wierzyć, że ta narodowa i państwowo twórcza myśl Premiera Mazowieckiego, która scementowała marzenia i dążenia wiodących sił solidarnościowej opozycji, i po zwycięskich pierwszych, od zakończenia drugiej wojny światowej, wolnych wyborach, stała się fundamentem, jak to słusznie nazwał Prezydent Komorowski, na którym wyrósł gmach dzisiejszej wolnej, demokratycznej i prężnie rozwijającej się Polski, że ta jego mądra, przenikliwa myśl męża stanu, nie odeszła razem z nim, lecz pozostaje jako gwarancja mądrości i trwałości polskiej współczesnej państwowości. Mądrość Premiera Mazowieckiego polegała między innymi, na zrozumieniu ducha i materii historycznych narodowych i państwowych przekształceń. Gruba linia, którą podkreślił lata rządzenia pokonanej i zwyciężonej wolą większości narodu komunistycznej władzy, była symbolem tejże mądrości. I jeśli są jeszcze wśród nas, Polaków, tacy, którzy nie mogą pogodzić się z faktem, że obalając komunę, uniknęliśmy narodowej rzezi, wzywam ich do otrzeźwienia, wzywam do pogłębionego namysłu nad naszą polską historią, nad naszym ludzkim losem. Jako Polacy, obywatele swojego kraju, jako patrioci kochający swoją Ojczyznę, a dziś także jako obywatele Europy, mamy przed sobą ogrom pozytywnej pracy do wykonania. To są moje słowa płynące z głębokiego przekonania zwykłego obywatela, Polaka, nie z jakiejś wyspekulowanej politycznej rachuby. Świat nie stoi w miejscu. Rozejrzyjcie się uważnie. Budujmy, cieszmy się, umacniajmy co mamy, póki rakiety i bomby nie spadają na nasze głowy.
środa, października 02, 2013
Fornalskie Debaty
Nasze publiczne dysputy - jakie są? Przypominają często wrzaskliwy tumult żurawi w stadzie, który wybucha w chwili, gdy żurawie startują do dalekiej podróży za góry i morza, wznoszą się w niebo i tam formują figurę strzelistego klucza. Tak sformowany klucz, zapewni stadu optymalne warunki wykorzystania swoich sił dla osiągnięcia celu podróży. Przykład malowniczy, ale podobieństwo tylko pozorne. Żurawie bowiem, gdy tylko uformują się zgodnie z hierarchią starszeństwa i prawem natury wyznaczonych funkcji, a przewodnicy zajmą przeznaczone sobie miejsca, milkną, koncentrując się na locie, a do nas dolatuje co najwyżej poszum skrzydeł i pojedyncze dyscyplinujące “kru” przewodników stada.
A my? My najczęściej zapominamy o ekonomii naszych sił, i naszych celów w debacie.
Nie lubimy sami się dyscyplinować, alergicznie nie znosimy gdy ktoś próbuje nawoływać nas do porządku, buntujemy się przeciw moderatorom i przewodnikom. Uwielbiamy zabierać głos, szczególnie wtedy, gdy go nam nie udzielono. Lubimy przemawiać. Głosimy światu swoje prawdy, i pozostajemy głusi na reakcje i argumenty innych. Rejwach i harmider, który wywołujemy, z miłym uczuciem spełnianego obowiązku, nazywamy publiczną debatą. Jeśli nawet przesadzam, robię to celowo.
Jak długo trwa już ten nasz zwyczaj? Oj, długo, długo - na tyle długo, że nie zauważamy nawet, jak głęboko wrył się w naszą tożsamość duch naszych przodków. Mam na myśli owego ducha, którego upodobał sobie tak bardzo współczesny nasz poeta, Rymkiewicz, który na glebie tego ducha zbudował całą swoją filozofię, zgodnie z którą, anarchia jest nie tylko narodowym żywiołem Polaków, ale jest także przeznaczeniem Polaków. Jest w tym coś na rzeczy?
I jest, i nie jest, że posłużę się stylistyką Rymkiewicza. Jest, ale nie do końca, i nie tak kompletnie. Przecież dokonaliśmy przez ostatnie dwadzieścia cztery lata niebagatelnego narodowego wyczynu. Niektórzy nazywają to nawet polskim cudem, i słusznie. Każde porównanie ostatnich dwudziestu czterech lat naszej historii, z podobnym okresem z narodowej przeszłości - pomijając absurdalność podobnych porównań - będzie pod każdym względem, moim zdaniem, korzystne dla naszej współczesności. A ewentualną konkurencję znajdziemy chyba tylko w wieku XV, może w XVI. Dlatego receptę Rymkiewicza na polską nieuniknioną anarchiczność odrzucam, jako przestarzałą i nieaktualną. Ale aby być w zgodzie z pewnymi faktami, muszę powiedzieć na sposób rymkiewiczowski, że nasza skłonność do anarchii jest przestarzała i nie jest przestarzała, że jest nieaktualna i jest aktualna. Natura rzeczy bywa zwykle drastycznie różna od tego, co nam wpada na pierwszy rzut w oko. Jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, i próbując odnaleźć źródła naszej Plaków niesubordynacji lub indyferencji, mamy do wyboru przynajmniej dwie, niekonkurujące ze sobą, opcje. Pierwsza, to oczywiście, spojrzeć spokojnie i bardzo uważnie na siebie, indywidualnie i zbiorowo. Druga nieunikniona opcja, to z wnikliwością wejrzeć w papiery i dokumenty opisujące naszych dawnych przodków. Mam na myśli pogłębione studia historyczne oparte na mało dotąd znanych materiałach archiwalnych. Odradzałbym jednocześnie wykorzystywanie w tym celu, dostatecznie już znanych, literackich pomników narodowo-mesjanistycznej hagiografii.
Poruszył mnie ostatnio artykuł pt. “Polski Folwark” Mirosława Barszcza, zamieszczony w “Forbes”. Poruszył i wywołał z mojej pamięci to, co znam, a co zostało zatarte, schowane pod grubą warstwą innych obrazów pamięci. Autor rozważa dwa aspekty życia gospodarczego i społecznego w Polsce. Jedni narzekają na zbyt niskie płace w polskich przedsiębiorstwach, inni zwracają uwagę na atmosferę w zakładzie pracy oraz na kulturę relacji między pracownikiem i pracodawcą. Na temat tej kultury, cytuję fragment: “Stosunki między właścicielem firmy a pracownikiem przypominają relację właściciela ziemskiego i chłopa pańszczyźnianego z XVIII wieku”. I tu jest, moim zdaniem, pies pogrzebany.
Nam jest trudno, okazuje się, przyjąć do wiadomości, że Pierwsza Rzeczpospolita, która mogła wprawdzie poszczycić się demokracją szlachecką, wolnościami religijnymi, szczytnymi humanistycznymi hasłami, była poza tym państwem, po części przynajmniej, kolonialnym, której gospodarka oparta była na niewolnictwie. Chłop pańszczyźniany nie był niczym innym, jak właśnie niewolnikiem, z którym jego pan mógł postępować według swojego uznania. Jak pisze Daniel Beauvois: “Wypadałoby jednak lepiej odróżniać niewątpliwie wzniosłe ideały głoszone przez garstkę humanistów od rzeczywistej “złotej wolności”, (inaczej mówiąc, odróżniać) barwy ochronne od bezprawia” (“Trójkąt Ukraiński - Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914”). Niestety, nasza historia jest zamalowana bogoojczyźnianymi, romantycznymi i odpustowymi monidłami tak dalece, że żaden polski historyk nie odważył się dotąd przerwać opowieściowej monotonii i zajrzeć w przepastne archiwa dokumentów byłych “rozbiorców” Rzeczypospolitej. Znalazł się jednak historyk bezstronny, wobec naszych historycznych “nawisów” neutralny, który nie zawahał się sięgnąć do niewykorzystanych dotąd źródeł archiwalnych, i drogą żmudnych studiów odkryć przed nami rzeczywisty obraz materialnych i społecznych fundamentów szlacheckiej rzeczypospolitej.
Przygotowując się przed laty, do mojego egzaminu maturalnego, uczestniczyłem w grupie kilku kolegów, uczyliśmy się razem, i pamiętam wspomnienie jednego z nich. Pochodził z rodziny średniozamożnej inteligencji, tuż przed wybuchem wojny spędzał wakacje u swojego dalszego wujka w powiecie Stanisławowskim. Był świadkiem sceny, jak wujek wypłacał dniówkę ukraińskim chłopom. Nie wszyscy chłopi brali potulnie co im pan w garść wciskał, niektórzy próbowali kwestionować, próbowali czegoś, co my dzisiaj nazywamy negocjacją. Pan dziedzic nie lubił sprzeciwów, lał takich z miejsca po pysku, a jeśli delikwent powtarzał swoje argumenty, dostawał kułakiem w żebra i kilka kopniaków.
Od tamtego czasu przeorało się w Polsce prawie wszystko. Okazuje się jednak, że nie tak znów wszystko. Jesteśmy ciągle MY, jako społeczeństwo, i JA, jako każdy z nas pojedynczo. I poza cechami nabytymi w nowych warunkach, nosimy przecież w naszej mentalności, w naszej psychice, spadek po swoich przodkach. Ten spadek ukrywać się musi głęboko pod maską indywidualności, albo funkcjonuje i bez maski. Społeczeństwo składa się przecież z milionów jednostek. W chwilach silnych spiętrzeń emocjonalnych, maska z nas spada i wtedy zamieniamy się albo w pana, albo w niewolnika. Są wśród nas potomkowie arystokracji, zamożnej szlachty, szlacheckiej biedoty i pańszczyźnianego chłopstwa. Wiek dziewiętnasty i pierwsza połowa dwudziestego nie wiele, jak mi się wydaje, zmieniły w tej materii. A jeśli nawet, to przypuszczam, że pewne nasze niekorzystne atrybuty, w warunkach życia rozbiorowego i wojennego mogły się raczej pogłębić. Korzystniej, być może, wypada dwudziestoletni okres niepodległości między wojnami. Ale to pokolenie młodych Polaków, które mogło wnieść w życie społeczne nowy powiew, zostało w większości stracone na frontach wojny, w obozach i powstaniach, a po wojnie w komunistycznej rzeczywistości. Z tym, że ten ostatni okres, to znaczy lata komunistycznej PRL, wniósł, wbrew pozorom, wiele korzystnych przekształceń, już choćby z racji powszechnej edukacji, zakłamanej wprawdzie, ale tylko do pewnego stopnia. Potwierdziły to kolejne, świadome przecież społeczne bunty, zakończone ostatecznym upadkiem komuny.
Ale nawet gdybyśmy mogli siebie policzyć, ilu z pośród nas jest potomków tej, czy innej warstwy społecznej, niewiele by to zmieniło w naszej mentalnej i kulturowej sytuacji. Zmienić nas może tylko żmudna, wieloletnia, i dogłębna reedukacja i edukacja, poprzez poznawanie niezafałszowanego obrazu nas samych i naszego współczesnego społeczeństwa. Ale także, i koniecznie, poznawanie naszych przodków, naszej państwowości, naszej przeszłości jako historycznej ciągłości. Powtarzam, jako historycznej ciągłości, a nie wyrywkowych, wyrwanych z historycznych kontekstów, fragmentów dziejów. Potrzeba nam nie tylko kultury pasywnej, jakiejś kulturalnej maski na pokaz. Potrzebujemy aktywnej kultury, opartej na moralnych i intelektualnych wartościach jednostek, tworzących demokratyczne i pluralistyczne społeczeństwo. Potrzebujemy szacunku i uznania dla partnera, nawet gdy jest naszym politycznym przeciwnikiem. Inaczej trudno będzie wydobyć się z chaosu, panującego w życiu publicznym. Ten chaos nas poniża, ale także ogranicza i blokuje wytwórcze, rozwojowe talenty i możliwości polskiego społeczeństwa.
A my? My najczęściej zapominamy o ekonomii naszych sił, i naszych celów w debacie.
Nie lubimy sami się dyscyplinować, alergicznie nie znosimy gdy ktoś próbuje nawoływać nas do porządku, buntujemy się przeciw moderatorom i przewodnikom. Uwielbiamy zabierać głos, szczególnie wtedy, gdy go nam nie udzielono. Lubimy przemawiać. Głosimy światu swoje prawdy, i pozostajemy głusi na reakcje i argumenty innych. Rejwach i harmider, który wywołujemy, z miłym uczuciem spełnianego obowiązku, nazywamy publiczną debatą. Jeśli nawet przesadzam, robię to celowo.
Jak długo trwa już ten nasz zwyczaj? Oj, długo, długo - na tyle długo, że nie zauważamy nawet, jak głęboko wrył się w naszą tożsamość duch naszych przodków. Mam na myśli owego ducha, którego upodobał sobie tak bardzo współczesny nasz poeta, Rymkiewicz, który na glebie tego ducha zbudował całą swoją filozofię, zgodnie z którą, anarchia jest nie tylko narodowym żywiołem Polaków, ale jest także przeznaczeniem Polaków. Jest w tym coś na rzeczy?
I jest, i nie jest, że posłużę się stylistyką Rymkiewicza. Jest, ale nie do końca, i nie tak kompletnie. Przecież dokonaliśmy przez ostatnie dwadzieścia cztery lata niebagatelnego narodowego wyczynu. Niektórzy nazywają to nawet polskim cudem, i słusznie. Każde porównanie ostatnich dwudziestu czterech lat naszej historii, z podobnym okresem z narodowej przeszłości - pomijając absurdalność podobnych porównań - będzie pod każdym względem, moim zdaniem, korzystne dla naszej współczesności. A ewentualną konkurencję znajdziemy chyba tylko w wieku XV, może w XVI. Dlatego receptę Rymkiewicza na polską nieuniknioną anarchiczność odrzucam, jako przestarzałą i nieaktualną. Ale aby być w zgodzie z pewnymi faktami, muszę powiedzieć na sposób rymkiewiczowski, że nasza skłonność do anarchii jest przestarzała i nie jest przestarzała, że jest nieaktualna i jest aktualna. Natura rzeczy bywa zwykle drastycznie różna od tego, co nam wpada na pierwszy rzut w oko. Jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, i próbując odnaleźć źródła naszej Plaków niesubordynacji lub indyferencji, mamy do wyboru przynajmniej dwie, niekonkurujące ze sobą, opcje. Pierwsza, to oczywiście, spojrzeć spokojnie i bardzo uważnie na siebie, indywidualnie i zbiorowo. Druga nieunikniona opcja, to z wnikliwością wejrzeć w papiery i dokumenty opisujące naszych dawnych przodków. Mam na myśli pogłębione studia historyczne oparte na mało dotąd znanych materiałach archiwalnych. Odradzałbym jednocześnie wykorzystywanie w tym celu, dostatecznie już znanych, literackich pomników narodowo-mesjanistycznej hagiografii.
Poruszył mnie ostatnio artykuł pt. “Polski Folwark” Mirosława Barszcza, zamieszczony w “Forbes”. Poruszył i wywołał z mojej pamięci to, co znam, a co zostało zatarte, schowane pod grubą warstwą innych obrazów pamięci. Autor rozważa dwa aspekty życia gospodarczego i społecznego w Polsce. Jedni narzekają na zbyt niskie płace w polskich przedsiębiorstwach, inni zwracają uwagę na atmosferę w zakładzie pracy oraz na kulturę relacji między pracownikiem i pracodawcą. Na temat tej kultury, cytuję fragment: “Stosunki między właścicielem firmy a pracownikiem przypominają relację właściciela ziemskiego i chłopa pańszczyźnianego z XVIII wieku”. I tu jest, moim zdaniem, pies pogrzebany.
Nam jest trudno, okazuje się, przyjąć do wiadomości, że Pierwsza Rzeczpospolita, która mogła wprawdzie poszczycić się demokracją szlachecką, wolnościami religijnymi, szczytnymi humanistycznymi hasłami, była poza tym państwem, po części przynajmniej, kolonialnym, której gospodarka oparta była na niewolnictwie. Chłop pańszczyźniany nie był niczym innym, jak właśnie niewolnikiem, z którym jego pan mógł postępować według swojego uznania. Jak pisze Daniel Beauvois: “Wypadałoby jednak lepiej odróżniać niewątpliwie wzniosłe ideały głoszone przez garstkę humanistów od rzeczywistej “złotej wolności”, (inaczej mówiąc, odróżniać) barwy ochronne od bezprawia” (“Trójkąt Ukraiński - Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914”). Niestety, nasza historia jest zamalowana bogoojczyźnianymi, romantycznymi i odpustowymi monidłami tak dalece, że żaden polski historyk nie odważył się dotąd przerwać opowieściowej monotonii i zajrzeć w przepastne archiwa dokumentów byłych “rozbiorców” Rzeczypospolitej. Znalazł się jednak historyk bezstronny, wobec naszych historycznych “nawisów” neutralny, który nie zawahał się sięgnąć do niewykorzystanych dotąd źródeł archiwalnych, i drogą żmudnych studiów odkryć przed nami rzeczywisty obraz materialnych i społecznych fundamentów szlacheckiej rzeczypospolitej.
Przygotowując się przed laty, do mojego egzaminu maturalnego, uczestniczyłem w grupie kilku kolegów, uczyliśmy się razem, i pamiętam wspomnienie jednego z nich. Pochodził z rodziny średniozamożnej inteligencji, tuż przed wybuchem wojny spędzał wakacje u swojego dalszego wujka w powiecie Stanisławowskim. Był świadkiem sceny, jak wujek wypłacał dniówkę ukraińskim chłopom. Nie wszyscy chłopi brali potulnie co im pan w garść wciskał, niektórzy próbowali kwestionować, próbowali czegoś, co my dzisiaj nazywamy negocjacją. Pan dziedzic nie lubił sprzeciwów, lał takich z miejsca po pysku, a jeśli delikwent powtarzał swoje argumenty, dostawał kułakiem w żebra i kilka kopniaków.
Od tamtego czasu przeorało się w Polsce prawie wszystko. Okazuje się jednak, że nie tak znów wszystko. Jesteśmy ciągle MY, jako społeczeństwo, i JA, jako każdy z nas pojedynczo. I poza cechami nabytymi w nowych warunkach, nosimy przecież w naszej mentalności, w naszej psychice, spadek po swoich przodkach. Ten spadek ukrywać się musi głęboko pod maską indywidualności, albo funkcjonuje i bez maski. Społeczeństwo składa się przecież z milionów jednostek. W chwilach silnych spiętrzeń emocjonalnych, maska z nas spada i wtedy zamieniamy się albo w pana, albo w niewolnika. Są wśród nas potomkowie arystokracji, zamożnej szlachty, szlacheckiej biedoty i pańszczyźnianego chłopstwa. Wiek dziewiętnasty i pierwsza połowa dwudziestego nie wiele, jak mi się wydaje, zmieniły w tej materii. A jeśli nawet, to przypuszczam, że pewne nasze niekorzystne atrybuty, w warunkach życia rozbiorowego i wojennego mogły się raczej pogłębić. Korzystniej, być może, wypada dwudziestoletni okres niepodległości między wojnami. Ale to pokolenie młodych Polaków, które mogło wnieść w życie społeczne nowy powiew, zostało w większości stracone na frontach wojny, w obozach i powstaniach, a po wojnie w komunistycznej rzeczywistości. Z tym, że ten ostatni okres, to znaczy lata komunistycznej PRL, wniósł, wbrew pozorom, wiele korzystnych przekształceń, już choćby z racji powszechnej edukacji, zakłamanej wprawdzie, ale tylko do pewnego stopnia. Potwierdziły to kolejne, świadome przecież społeczne bunty, zakończone ostatecznym upadkiem komuny.
Ale nawet gdybyśmy mogli siebie policzyć, ilu z pośród nas jest potomków tej, czy innej warstwy społecznej, niewiele by to zmieniło w naszej mentalnej i kulturowej sytuacji. Zmienić nas może tylko żmudna, wieloletnia, i dogłębna reedukacja i edukacja, poprzez poznawanie niezafałszowanego obrazu nas samych i naszego współczesnego społeczeństwa. Ale także, i koniecznie, poznawanie naszych przodków, naszej państwowości, naszej przeszłości jako historycznej ciągłości. Powtarzam, jako historycznej ciągłości, a nie wyrywkowych, wyrwanych z historycznych kontekstów, fragmentów dziejów. Potrzeba nam nie tylko kultury pasywnej, jakiejś kulturalnej maski na pokaz. Potrzebujemy aktywnej kultury, opartej na moralnych i intelektualnych wartościach jednostek, tworzących demokratyczne i pluralistyczne społeczeństwo. Potrzebujemy szacunku i uznania dla partnera, nawet gdy jest naszym politycznym przeciwnikiem. Inaczej trudno będzie wydobyć się z chaosu, panującego w życiu publicznym. Ten chaos nas poniża, ale także ogranicza i blokuje wytwórcze, rozwojowe talenty i możliwości polskiego społeczeństwa.
sobota, września 21, 2013
Babie Lato
Dzisiejszej soboty aura zaskoczyła niesamowicie piękną uroczą pogodą. Dwugodzinny spacer w Warmińskim Lesie pozwolił zasilić płuca i serce rześkim świeżym powietrzem, cieszyć oko widokami zadbanego lasu, ale także dzikimi uroczyskami, słuchać szmeru wody w strumykach uzupełniających zasoby jezior. Łagodne wzniesienia, drobne jary, kolorowe Muchomory o wielkich czerwonych kapeluszach z białymi guziczkami, podgrzybki, koźlaczki itd.
Spacerowałem, podziwiałem (przepraszam, ale właśnie woła mnie zza okna młody koziołek, wyjdę do niego na chwilę...) No, już sobie poszedł w stronę gęstej plantacji kukurydzy, i w niej zginął mi z oczu. Ledwie zdążyłem przywitać się z tym miłym, wszędobylskim sąsiadem. A wracając... Podczas spaceru nie oparłem się myślom o panu Mareczku. Nie wiecie kto to jest pan Mareczek? Na pewno wiecie, to imię bohatera takiej bardzo osobistej książeczki napisanej przez JMR a zatytułowanej "Rozmowy Polskie Latem roku 1983". W tej książce - jak też w prawie wszystkich innych, które napisał - pan Mareczek poszukuje odpowiedzi właściwie na jedno podstawowe pytanie: Kim ja jestem? albo Jaki ja jestem? albo Dlaczego właśnie taki a nie inny jestem? Zdaje mi się, że ja bardzo dobrze rozumiem te straszne niepewności i te gorzkie niepokoje pana Mareczka, bo dotykają one przecież jego wewnętrznego świata. Jeśli człowieka prześladują niezrozumiałe demony, a pan Mareczek pisze nie tylko pomiędzy wierszami, że go takie słodko gorzkie demony niepokoją, to takiemu człowiekowi nie tylko należy współczuć, należy raczej ze wszech sił mu pomóc. Co to znaczy pomóc w świecie niepojętych demonów? Zwyczajnie, ułatwić chociażby identyfikację któregoś z demonów, dorzucić nieco zewnętrznego światła i może by się wspólnymi siłami udało uczynić to, co jest niepojęte, choć szczyptę lub co nieco pojętniejszym.
Myślałem o tych kłopotach pana Mareczka, i o sposobie przyjścia mu z pomocą, szurając stopami w opadłych liściach z drzew Warmińskiego Lasu, robiąc głęboki wdech i wydech, pstrykając od czasu do czasu zdjęcie ładnemu Muchomorowi, albo widok lasu z jeziorem w tle. I przyszło mi do głowy, że być może panu Mareczkowi, czyli Rymkiewiczowi, w jego świecie wewnętrznym, brakuje takiej właśnie przejrzystej i niezakłóconej przestrzeni, jak ta przestrzeń Warmińskiego Lasu z błękitną taflą wody jeziora w tle. W takiej przestrzeni Ducha można nie tylko dojrzeć zło świata zewnętrznego, można znacznie łatwiej zobaczyć siebie samego, swoje ułomności, a także swoje sprawki i grzeszki, nawet te, które popełniliśmy dawno dawno temu. To nawet działa lepiej niż najbardziej szczera spowiedź, z najbardziej zaufanym księdzem w konfesjonale.
No tak, takie rzeczy łatwo pomyśleć, ale jak miałbym się podzielić z panem Mareczkiem moimi myślami? Po pierwsze nigdy go nie spotkałem i my się wcale nie znamy. Po drugie, przecież on tego sobie na pewno nie życzy. Jeśli tak, to ja już nic nie poradzę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)