Nasze publiczne dysputy - jakie są? Przypominają często wrzaskliwy tumult żurawi w stadzie, który wybucha w chwili, gdy żurawie startują do dalekiej podróży za góry i morza, wznoszą się w niebo i tam formują figurę strzelistego klucza. Tak sformowany klucz, zapewni stadu optymalne warunki wykorzystania swoich sił dla osiągnięcia celu podróży. Przykład malowniczy, ale podobieństwo tylko pozorne. Żurawie bowiem, gdy tylko uformują się zgodnie z hierarchią starszeństwa i prawem natury wyznaczonych funkcji, a przewodnicy zajmą przeznaczone sobie miejsca, milkną, koncentrując się na locie, a do nas dolatuje co najwyżej poszum skrzydeł i pojedyncze dyscyplinujące “kru” przewodników stada.
A my? My najczęściej zapominamy o ekonomii naszych sił, i naszych celów w debacie.
Nie lubimy sami się dyscyplinować, alergicznie nie znosimy gdy ktoś próbuje nawoływać nas do porządku, buntujemy się przeciw moderatorom i przewodnikom. Uwielbiamy zabierać głos, szczególnie wtedy, gdy go nam nie udzielono. Lubimy przemawiać. Głosimy światu swoje prawdy, i pozostajemy głusi na reakcje i argumenty innych. Rejwach i harmider, który wywołujemy, z miłym uczuciem spełnianego obowiązku, nazywamy publiczną debatą. Jeśli nawet przesadzam, robię to celowo.
Jak długo trwa już ten nasz zwyczaj? Oj, długo, długo - na tyle długo, że nie zauważamy nawet, jak głęboko wrył się w naszą tożsamość duch naszych przodków. Mam na myśli owego ducha, którego upodobał sobie tak bardzo współczesny nasz poeta, Rymkiewicz, który na glebie tego ducha zbudował całą swoją filozofię, zgodnie z którą, anarchia jest nie tylko narodowym żywiołem Polaków, ale jest także przeznaczeniem Polaków. Jest w tym coś na rzeczy?
I jest, i nie jest, że posłużę się stylistyką Rymkiewicza. Jest, ale nie do końca, i nie tak kompletnie. Przecież dokonaliśmy przez ostatnie dwadzieścia cztery lata niebagatelnego narodowego wyczynu. Niektórzy nazywają to nawet polskim cudem, i słusznie. Każde porównanie ostatnich dwudziestu czterech lat naszej historii, z podobnym okresem z narodowej przeszłości - pomijając absurdalność podobnych porównań - będzie pod każdym względem, moim zdaniem, korzystne dla naszej współczesności. A ewentualną konkurencję znajdziemy chyba tylko w wieku XV, może w XVI. Dlatego receptę Rymkiewicza na polską nieuniknioną anarchiczność odrzucam, jako przestarzałą i nieaktualną. Ale aby być w zgodzie z pewnymi faktami, muszę powiedzieć na sposób rymkiewiczowski, że nasza skłonność do anarchii jest przestarzała i nie jest przestarzała, że jest nieaktualna i jest aktualna. Natura rzeczy bywa zwykle drastycznie różna od tego, co nam wpada na pierwszy rzut w oko. Jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, i próbując odnaleźć źródła naszej Plaków niesubordynacji lub indyferencji, mamy do wyboru przynajmniej dwie, niekonkurujące ze sobą, opcje. Pierwsza, to oczywiście, spojrzeć spokojnie i bardzo uważnie na siebie, indywidualnie i zbiorowo. Druga nieunikniona opcja, to z wnikliwością wejrzeć w papiery i dokumenty opisujące naszych dawnych przodków. Mam na myśli pogłębione studia historyczne oparte na mało dotąd znanych materiałach archiwalnych. Odradzałbym jednocześnie wykorzystywanie w tym celu, dostatecznie już znanych, literackich pomników narodowo-mesjanistycznej hagiografii.
Poruszył mnie ostatnio artykuł pt. “Polski Folwark” Mirosława Barszcza, zamieszczony w “Forbes”. Poruszył i wywołał z mojej pamięci to, co znam, a co zostało zatarte, schowane pod grubą warstwą innych obrazów pamięci. Autor rozważa dwa aspekty życia gospodarczego i społecznego w Polsce. Jedni narzekają na zbyt niskie płace w polskich przedsiębiorstwach, inni zwracają uwagę na atmosferę w zakładzie pracy oraz na kulturę relacji między pracownikiem i pracodawcą. Na temat tej kultury, cytuję fragment: “Stosunki między właścicielem firmy a pracownikiem przypominają relację właściciela ziemskiego i chłopa pańszczyźnianego z XVIII wieku”. I tu jest, moim zdaniem, pies pogrzebany.
Nam jest trudno, okazuje się, przyjąć do wiadomości, że Pierwsza Rzeczpospolita, która mogła wprawdzie poszczycić się demokracją szlachecką, wolnościami religijnymi, szczytnymi humanistycznymi hasłami, była poza tym państwem, po części przynajmniej, kolonialnym, której gospodarka oparta była na niewolnictwie. Chłop pańszczyźniany nie był niczym innym, jak właśnie niewolnikiem, z którym jego pan mógł postępować według swojego uznania. Jak pisze Daniel Beauvois: “Wypadałoby jednak lepiej odróżniać niewątpliwie wzniosłe ideały głoszone przez garstkę humanistów od rzeczywistej “złotej wolności”, (inaczej mówiąc, odróżniać) barwy ochronne od bezprawia” (“Trójkąt Ukraiński - Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914”). Niestety, nasza historia jest zamalowana bogoojczyźnianymi, romantycznymi i odpustowymi monidłami tak dalece, że żaden polski historyk nie odważył się dotąd przerwać opowieściowej monotonii i zajrzeć w przepastne archiwa dokumentów byłych “rozbiorców” Rzeczypospolitej. Znalazł się jednak historyk bezstronny, wobec naszych historycznych “nawisów” neutralny, który nie zawahał się sięgnąć do niewykorzystanych dotąd źródeł archiwalnych, i drogą żmudnych studiów odkryć przed nami rzeczywisty obraz materialnych i społecznych fundamentów szlacheckiej rzeczypospolitej.
Przygotowując się przed laty, do mojego egzaminu maturalnego, uczestniczyłem w grupie kilku kolegów, uczyliśmy się razem, i pamiętam wspomnienie jednego z nich. Pochodził z rodziny średniozamożnej inteligencji, tuż przed wybuchem wojny spędzał wakacje u swojego dalszego wujka w powiecie Stanisławowskim. Był świadkiem sceny, jak wujek wypłacał dniówkę ukraińskim chłopom. Nie wszyscy chłopi brali potulnie co im pan w garść wciskał, niektórzy próbowali kwestionować, próbowali czegoś, co my dzisiaj nazywamy negocjacją. Pan dziedzic nie lubił sprzeciwów, lał takich z miejsca po pysku, a jeśli delikwent powtarzał swoje argumenty, dostawał kułakiem w żebra i kilka kopniaków.
Od tamtego czasu przeorało się w Polsce prawie wszystko. Okazuje się jednak, że nie tak znów wszystko. Jesteśmy ciągle MY, jako społeczeństwo, i JA, jako każdy z nas pojedynczo. I poza cechami nabytymi w nowych warunkach, nosimy przecież w naszej mentalności, w naszej psychice, spadek po swoich przodkach. Ten spadek ukrywać się musi głęboko pod maską indywidualności, albo funkcjonuje i bez maski. Społeczeństwo składa się przecież z milionów jednostek. W chwilach silnych spiętrzeń emocjonalnych, maska z nas spada i wtedy zamieniamy się albo w pana, albo w niewolnika. Są wśród nas potomkowie arystokracji, zamożnej szlachty, szlacheckiej biedoty i pańszczyźnianego chłopstwa. Wiek dziewiętnasty i pierwsza połowa dwudziestego nie wiele, jak mi się wydaje, zmieniły w tej materii. A jeśli nawet, to przypuszczam, że pewne nasze niekorzystne atrybuty, w warunkach życia rozbiorowego i wojennego mogły się raczej pogłębić. Korzystniej, być może, wypada dwudziestoletni okres niepodległości między wojnami. Ale to pokolenie młodych Polaków, które mogło wnieść w życie społeczne nowy powiew, zostało w większości stracone na frontach wojny, w obozach i powstaniach, a po wojnie w komunistycznej rzeczywistości. Z tym, że ten ostatni okres, to znaczy lata komunistycznej PRL, wniósł, wbrew pozorom, wiele korzystnych przekształceń, już choćby z racji powszechnej edukacji, zakłamanej wprawdzie, ale tylko do pewnego stopnia. Potwierdziły to kolejne, świadome przecież społeczne bunty, zakończone ostatecznym upadkiem komuny.
Ale nawet gdybyśmy mogli siebie policzyć, ilu z pośród nas jest potomków tej, czy innej warstwy społecznej, niewiele by to zmieniło w naszej mentalnej i kulturowej sytuacji. Zmienić nas może tylko żmudna, wieloletnia, i dogłębna reedukacja i edukacja, poprzez poznawanie niezafałszowanego obrazu nas samych i naszego współczesnego społeczeństwa. Ale także, i koniecznie, poznawanie naszych przodków, naszej państwowości, naszej przeszłości jako historycznej ciągłości. Powtarzam, jako historycznej ciągłości, a nie wyrywkowych, wyrwanych z historycznych kontekstów, fragmentów dziejów. Potrzeba nam nie tylko kultury pasywnej, jakiejś kulturalnej maski na pokaz. Potrzebujemy aktywnej kultury, opartej na moralnych i intelektualnych wartościach jednostek, tworzących demokratyczne i pluralistyczne społeczeństwo. Potrzebujemy szacunku i uznania dla partnera, nawet gdy jest naszym politycznym przeciwnikiem. Inaczej trudno będzie wydobyć się z chaosu, panującego w życiu publicznym. Ten chaos nas poniża, ale także ogranicza i blokuje wytwórcze, rozwojowe talenty i możliwości polskiego społeczeństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz