wtorek, lipca 12, 2011

W Gabinecie Admirała

Wracam do przerwanego tematu, czyli "Czuć się jak za komuny" z poprzedniego wpisu poniżej. Przypomnę, mój komentarz dotyczy rozmowy z Antonim Krauze, reżyserem filmowym, zamieszczonej w tygodniku Newsweek Polska (26/2011-3.07.2011). Tym razem chcę się ustosunkować do dwóch fragmentów zamieszczonego tam tekstu. W pierwszym, Antoni Krauze opowiada o dokumentalnych nagraniach dźwiękowych, wykonanych przez profesjonalnego dźwiękowca podczas autentycznych zdarzeń w grudniu 1970 roku w Gdyni, a następnie także w styczniu 1971 roku, w stoczni w Szczecinie, podczas spotkania Gierka ze stoczniowcami. Zacznę jednak od drugiego fragmentu, w którym rozmówca pani Joanny Lichockiej, powołując się na bliżej nieokreślonych stoczniowców, powiada tak:

    To, że władza miała taki pomysł ("zbombardowania" stoczni w Gdańsku lub w Gdyni), potwierdza relacja ze spotkania gdyńskich stoczniowców z komitetu strajkowego w przeddzień czarnego czwartku z admirałem Ludwikiem Janczyszynem. Stoczniowcy żądali uwolnienia aresztowanych kolegów. Dowodzący wówczas marynarką wojenną admirał powiedział, że jeśli strajk się nie skończy, to stocznia zostanie ostrzelana z armat ustawionych pod Elblągiem.
Powyższe słowa pan Krauze wypowiada z przekonaniem o ich prawdziwości, a zatem i słuszności. Powyższa wypowiedź dotyczy w istocie dwóch spraw, od siebie niezależnych, które wypowiedziane jednym tchem, jakby mimochodem zostały połączone, stwarzając jednoznaczny obraz. Jedna sprawa, to na szczęście niezrealizowane, szaleńcze pomysły partyjnego ideologa i kacyka Kliszki. Otóż musi być prawdą, że Kliszko na gremiach partyjnych i rządowych w tamtych dniach, a może także na posiedzeniach tak zwanego "sztabu lokalnego" w Gdańsku, powołanego specjalnie do tłumienia robotniczych strajków i protestów w grudniu 1970, groził, Kliszko groził, że jeśli robotnicy się nie poddadzą, to "zniszczymy, zbombardujemy stocznie". Dowiedziałem się o tych groźbach właśnie od wspomnianego admirała Ludwika Janczyszyna, w bezpośredniej z nim rozmowie w latach dziewięćdziesiątych, tuż przed śmiercią admirała. Ale to jest tylko jeden aspekt wypowiedzi Antoniego Krauzego.

Ja kwestionuję prawdziwość drugiej części wypowiedzi pana Antoniego. Mianowicie tej, która dotyczy spotkania stoczniowców z admirałem, treści rozmowy admirała Janczyszyna ze stoczniowcami i przypisanej admirałowi roli tego, który stoczniowcom groził: "jeśli strajk się nie skończy, to zostaniecie ostrzelani z armat ustawionych pod Elblągiem".  Stawiam piwo temu, który zaprzeczy, że wymowa zacytowanej wypowiedzi jest jednoznaczna: stoczniowcy przyszli do dowódcy marynarki wojennej żądać uwolnienia aresztowanych kolegów, a tymczasem admirał Ludwik Janczyszyn, dowódca tej marynarki wojennej, wycelował w stoczniowców armaty, i groził, że albo natychmiast kończą strajk, albo on ich tu zaraz wykurzy stamtąd baterią spod Elbląga! Czy się mylę?

Jestem daleki od przypisywania panu Antoniemu Krauze świadomego fałszowania historii lub nawet świadomych manipulacji faktami. Ale może się mylę, może moja delikatność nie jest uzasadniona? Dlaczego w ogóle kwestionuję prawdziwość narysowanego przez niego obrazu? To przecież tak bardzo pasuje do pewnej, naszej lokalnej szkoły historycznej, według której przeszłość była dokładnie taka, jaka dzisiaj jest nam bardzo potrzebna dla bieżących racji politycznych i propagandowych. A także jako potwierdzenie naszych frustracji, snów o wolności i cierpień prześladowanych.

Groźby zniszczenia stoczni miały miejsce. Wizyta stoczniowców u admirała Janczyszyna jest faktem historycznym. Z tym, że nie stoczniowcy przyszli do admirała, tylko admirał zawrócił stoczniowców w ich drodze do lokalnych partyjnych dygnitarzy i zaprosił do siebie, do gabinetu dowódcy marynarki wojennej. Miał taki kaprys. Bo w tamtych straszliwych chwilach doznawał swoistego rozdwojenia jaźni - z jednej strony jako żołnierz i dowódca rodzaju broni podlegał sztabowi głównemu wojska polskiego w Warszawie i odpowiedzialny był za to, co robią w tym czasie jego żołnierze. Ale był też człowiekiem wrażliwym na zło i ludzkie nieszczęście, i miał co najmniej dwa powody aby skorzystać z okazji, gdy przypadkowo dowiedział się, że w gmachu dowództwa marynarki pojawiła się grupa stoczniowców, którzy, aby było śmiesznie, w tym miejscu szukali spotkania z sekretarzami gdyńskich, a może nie tylko gdyńskich, komitetów partyjnych. I spotkał się z nimi i rozmawiał z nimi. O tym spotkaniu, jak i o innych wydarzeniach w dniach grudniowych 1970 w Gdyni opowiedział mi w bezpośredniej rozmowie, jak wyżej wspomniałem. Nie mam najmniejszego powodu, aby kwestionować prawdziwość jego opowieści, nie robił tego dla publiczności. Wspominał na moją prośbę "całe" swoje życie, bo był mi stryjem, bo ja zamierzałem napisać kiedyś historię naszej rodziny. Mniejsza o to. Niżej zamieszczam cytat wspomnień admirała dotyczących tego właśnie fragmentu, jego spotkania ze stoczniowcami. Całość wspomnień Ludwika Janczyszyna na temat grudnia 1970 można przeczytać tutaj.

Historię łatwo się fałszuje. Aby dojść do jakiej takiej prawdy, ciężko jest później przebijać się przez usypane przez ludzi i czas pokłady faktów i anty faktów. Podziwiam archeologów. Ale także operatora dźwięku, pana Włodzimierza Dębickiego, którego wspomina Antoni Krauze, i któremu zawdzięcza pewnie nie tylko informację o "bombardowaniu" stoczni przez Kliszkę, ale przede wszystkim dobre dźwiękowe tło dla świtowych wydarzeń 17 grudnia pod wiaduktem kolejowym w Gdyni. Opierając się na tej informacji można powiedzieć, że Pan Dębicki potwierdził, że w każdym zawodzie liczy się pracowitość, wrażliwość i rzetelność. Chwała mu za to.

Mówi admirał w stanie spoczynku, Ludwik Janczyszyn

    Wyszedłem więc z gabinetu. A to grudzień, wieczór szybko zapada. I w holu, na pierwszym piętrze, widzę, idzie, a prawdę mówiąc, biegnie po schodach do góry, tenże Władysław Porzycki, pierwszy sekretarz komitetu zakładowego stoczni komuny paryskiej. W tym momencie jeszcze nie wiedziałem, że robotnicy stoczni okrążyli budynek dyrekcji, że tam mityngują i tak dalej. Nie wiedziałem o tym. Dopiero później się dowiedziałem, że była tam grupa robotników, która --- i powiem ci w jakich okolicznościach się dowiedziałem.

Biegnie on zdenerwowany, widzę że jest podniecony, więc go w tym holu zatrzymałem. Wyrywa się, mówi, że nie ma czasu, że szuka pilnie pierwszego sekretarza komitetu miejskiego i innych sekretarzy.
- Co się stało? --- pytam.
- Ach! --- machnął ręką. To ja myślę sobie, ty bracie nie machaj tak, sytuacja poważna. I zwyczajnie zatrzymałem go.
- Co jest do cholery?! --- krzyknąłem. Zatrzymał się.
- Przywieźli mnie ze stoczni komuny paryskiej, szukam sekretarzy - mówi. 
- Kto przywiózł? --- pytam.
- No oni, ci ze stoczni, robotnicy. Jest cała grupa, są na dole i czekają. Chcą abym ich zaprowadził na spotkanie z sekretarzami komitetu miejskiego partii.
Po prostu. Wzięli go, zwinęli i powiedzieli: “Jedziesz z nami czy nie?”. Jeden nawet miał do niego powiedzieć: “Ty czerwona świnio”. Tak. Wsadzili do samochodu i przyjechali. Przyjechało ich pięciu, czekali teraz na dole, przed dowództwem marynarki. A on, w dowództwie Marynarki Wojennej, szukał sekretarzy! Ty rozumiesz? Bo on wiedział, że sekretarze kryją się w dowództwie, tak?
W tej sytuacji, mówię: - O, nie! Ja na konferencję sekretarzy z robotnikami w dowództwie Marynarki nie pozwolę, co?
Jednak zastanowiłem się. Myślę sobie, powstała sytuacja spontaniczna, nieprzewidywalna i wyjątkowa, można by z tymi ludźmi porozmawiać. Wstąpiłem do gabinetu dowódcy od spraw politycznych. U niego przebywała grupa oficerów GZP, na czele z takim pułkownikiem, --- który potem generała się dosłużył i był pierwszym w wojsku generałem, którego zdegradowano, bo tak strasznie narozrabiał. To był taki laluś, jak sobie przypomnę, to ci powiem jak się nazywał, z pamięci wyleciało --- on został przysłany przez szefa GZP, chyba generała Urbanowicza lub jednego z jego zastępców, żeby tu siedział, zbierał dane o sytuacji i meldował im tam, co się tu dzieje. A w drugą stronę GZP przysyłało za jego pośrednictwem polecenia, które miały być przekazywane najczęściej do wojsk lądowych, ale także dla marynarki. I w tym gabinecie przesiadywała z nim spora grupa oficerów.

Wpadam tam, i bardzo krótko mówię o powstałej sytuacji. O Porzyckim, o robotnikach na dole, o ich zamiarze spotkania z sekretarzami. I komunikuję im, że ja zamierzam się spotkać z tymi robotnikami. Powiedziałem to, i zadałem pytanie: --- Kto pójdzie ze mną? Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie. Milczenie. Nikt nie zdradza chęci.
No, sam rozumiesz, proszę ciebie. Przyjechali kontrrewolucjoniści, a ten chce się z nimi spotykać. Tak? Powiedziałem do mojego zastępcy: --- Władek, idziesz, czy nie? Idę, odpowiedział. Wstał zza biurka i idziemy. Przychodzimy do mojego gabinetu, do adiutantury. Był w dowództwie oficer do spraw zleceń, komandor Gołębiowski. Powiedziałem mu, żeby zszedł i zaprosił oczekującą grupę robotników do mojego gabinetu. W międzyczasie, zawołałem najstarszego dowódcę z tej grupy ochrony sztabu --- wcześniej opowiadałem o specjalnie zorganizowanych pododdziałach i tak dalej --- a był nim, nieżyjący już od kilkunastu lat, szef wojsk chemicznych, frontowy oficer, Piotrowski Wieńczysław. Mówię do niego, Sławek, masz zadanie takie, i szybko, proszę ciebie, dwa gaziki, dwie grupy oficerów, i czekać na dole. Jak ci robotnicy ode mnie wyjdą, masz ich wziąć pod ochronę i zawieść ich do miejskiej rady narodowej, gdzie oni powinni się spotkać z sekretarzami komitetu miejskiego. Poczekasz na nich. Jak wyjdą z tego spotkania, masz ich zawieźć do stoczni komuny paryskiej, aż za bramy stoczni.
Nie powiedziałem mu, proszę ciebie, że chodzi mi oto, aby nikt ich po drodze nie zdjął, nie aresztował tego komitetu, ale to miałem na myśli. Zależało mi, żeby oni mogli wrócić tam, skąd przyjechali, do ludzi, którzy ich wysłali na te rozmowy z sekretarzami. Oni mieli konkretne petycje, spisane punkty, chyba jedenaście punktów, już nie pamiętam."

Brak komentarzy: