Zbliżał się koniec babiego lata. Jaskrawość oślepiającego słońca pchnęła mnie raźniej przed siebie, a las był już tuż tuż. Cień opadał szybko, las wciągał, nie opierałem się zajęty swoimi myślami i po chwili zupełnie straciłem orientację gdzie jestem. Wilgoć mroku, w pierwszej chwili przyjemna, wkrótce przejęła mnie dreszczem, lecz w tejże chwili zauważyłem w głębi jasność, jakby polanę zalaną słońcem. Ruszyłem w tamtą stronę przyśpieszając kroku.
Polana wydała mi się w pierwszej chwili co najmniej dziwna, jakby nie leśna, ale już w następnej chwili przestało to dla mnie mieć znaczenie. Otoczenie było dostatecznie swojskie. Jakby zaułek na skraju jakiegoś średniowiecznego miasta, kamienne mury, czerwona cegła, kocie łby. Zobaczyłem kobietę, zbliżała się w moją stronę. Kobieta nie stara nie młoda, w sile wieku i urody. Miałem stuprocentową pewność, że kobieta jakby wyszła wprost z trzynastego wieku. Cała w bieli. I blada twarz, jakby słońca nie oglądała. Na głowie biały czepek uformowany z płóciennej chusty. Luźna biała płócienna suknia opadała poniżej kostek ukrywając stopy, byłem jednak pewien, że stopy są bose, w jej kroku wyczuwałem kota. c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz